[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Edmund Nizif^ D7*|
Ю06 -06- 2 U 2007 -02- Ó 5
Żaba, pozbiei
czyli siedem obłędnych с Tomka Ż.
ilustrował Jerzy Flisak
"Prószyński i S-ka Warszawa 1992
Copyright © 1992 by Edmund Niziurski Wszystkie prawa zastrzeżone
Projekt okładki i ilustracje: Jerzy Flisak
Redaktor: Teresa Maciszewska Redaktor techniczny: Elżbieta Urbańska
l/j
ISBN 83-85661-02-6
Wydanie I Nakład 30 000 egz. Wydawca: Prószyński i S-ka, Warszawa, ul. Różana 34
Druk: Quantum, sp. z o.o., Warszawa, ul. Bagatela 15/81
Druk okładki i oprawa: Zakłady Graficzne, sp Piła, ul. Okrzei 5
Pow'e<c(z/ace£/ 2 £a>fe,tw'a 7979, a/ cfrocfee, do gz£oca>
Dziś urwałem się z chaty już o wpół do siódmej. Lubię czmychnąć wcześnie, zanim władza
domowa zdąży mnie wysłać do sklepu po pieczywo i mleko. W ten sposób unikam wystawania w
długiej kolejce, czego organicznie nie znoszę. Oczywiście trzeba zwlec się wtedy z betów razem z
kurami, ale ostatnio nie mam z tym kłopotu, bo sypiam źle i budzę się już o piątej. Dzisiaj też
wymknąłem się skoro świt. Wprawdzie mama popisała się refleksem i przydybała mnie w
drzwiach, ale wyłgałem się bezbłędnie. Gdy próbowała mi wetknąć siatkę na zakupy, ja jej
wcisnąłem kity, że się bardzo śpieszę, bo czeka na mnie Andrzej Obara. „Onjest specem od podań,
mama wie - zasuwam przytomnie - chcemy razem przed lekcjami wysmażyć w końcu te podania,
nie pamięta mama?" Jasne, że pamiętała. Od tygodnia przypomina mi przecież o tych podaniach.
Jedno o zwolnienie ze śpiewania w chórze międzyszkolnym, do którego (chyba karnie) wytypowała
mnie Okulla (ale za jakie grzechy?!). W drugim miałem prosić o miejsce na koloniach letnich,
oczywiście na życzenie mamy, bo jeśli o mnie chodzi, to już parę dni temu złożyłem bez wiedzy ^
starych prośbę do klubu żeglarskiego o przyjęcie mnie na obóz szkoleniowy dla juniorów i nawet
opłaciłem go... Innymi słowy zastosowałem metodę faktów dokonanych. Niestety, ostatnio zaszły
wypadki, które wywróciły wszystkie moje plany do góry nogami. Od soboty żyję jak w transie, bo
zdarzyło się coś zgoła niesamowitego. Wciąż o tym myślę, wiem, że muszę coś zrobić z tym
fantem, a przynajmniej zająć stanowisko i to jest właśnie praw-
3
dziwy powód, dla którego prysnąłem tak wcześnie z domu. Bo najlepsze pomysły przychodzą mi
do głowy, kiedy idę sobie bez pośpiechu do szkoły pustymi jeszcze ulicami i kiedy nie nękają mnie
nagaby.
Nagaby to poważny problem. Arek twierdzi, że sam sobie jestem winny, ponieważ zachowywałem
się jak głupi bufon i reklamowałem od początku w tej piekielnej budzie jako ten, który wie, jak się
brać do rzeczy. Na takiego specjalistę jest spore zapotrzebowanie wśród niedobrego ludu Bze-Bze,
pokutującego w naszej szkole. Arek mówi, że zawsze znajdą się jeszcze większe albo po prostu
zwyczajnie leniwe głupki, które bezczelnie obarczą nas swymi problemami, bo nie chce im się
ruszyć głową. To fakt. Pewni faceci ubzdurali sobie, że uwielbiam nadstawiać karku za wszystkich i
że mogą mi bezkarnie podrzucać, jak kukułcze jaja, swoje sprawy. Zaczepiać mnie i nagabywać na
ulicy, wylewać przede mną kubły żółci, zwalać mi na łeb swoje kłopoty, ba! żądać, bym coś z tym
zrobił! Zamiast wywalić to wszystko publicznie w szkole, na lekcji wychowawczej, na zebraniu, na
zbiórce - okazji jest przecież sporo - to oni męczą mnie na ulicy, kiedy jestem „prywatnym
człowiekiem" i kiedy się śpieszę. A przecież po to właśnie wprowadza się do porządku dziennego
na zebraniach punkt „wolne wnioski", żeby zgłaszać co leży na wątrobie, ale wtedy oni zwykle
nabierają wody w usta; wolą wygadać się w cztery oczy, poza budą. Myślałby kto, że to takie
nieśmiałe, wstydliwa bractwo.
Jest kilka takich miejsc po drodze do szkoły, gdzie z upodobaniem czają się nagaby. Na przykład
budka potelefoniczna na Osiedlu Zachodnim w pobliżu kortów - ulubiony punkt obserwacyjny i
wypadowy nagabów. Kiedyś tam był naprawdę telefon, teraz należy do zabytkowych ruin, którymi
coraz bardziej obrasta nasze miasto. Okna budki są tak brudne, że nie widać kto jest w środku,
natomiast zaczajony tam nagab może łatwo obserwować co dzieje się na ulicy; wystarczy przetrzeć
w szybie miejsce do przyłożenia oka...
Drugi taki trefny punkt znajduje się na końcu .osiedla, tuż przed szpitalem Biernackiego. Od kilku
lat stoi tam wrak starego autobusu. Póki trwała budowa szpitala, pełnił on rolę pakamery dla
budowlanych, lecz pewnego dnia wynieśli się oni cichcem, „zapominając" go sprzątnąć, ku
utrapienM dyrekcji
4
szpitala i ku uciesze wyprowadzanej na spacer w tę okolicę dzieciarni z pobliskiego przedszkola,
dla której stał się miejscem hałaśliwych zabaw.
Za to dalej jest względnie bezpieczna strefa RT. Na dużej przestrzeni między szpitalem
Biernackiego a naszą szkołą ulica biegnie przez tak zwaną Rezerwę Terenową, obrzeżem nie
istniejącej już wsi Ułaniska Świeżawe czyli - jak my mówimy -przez Pustynię Kum-kum, gdyż na
wiosnę koncertują tu żaby. Pustynia kończy się Oazą. Twwzy ją jeden stary buk i kamienna,
przysadzista chałupa z wybitymi oknami, która jakoś oparła się spychaczom. Kiedyś była tu
podobno karczma czy też bufet. Świadczyły o tym częściowo zatarte napisy reklamowe na ścianach
oraz blaszany emblemat kozła okocimskiego nad drzwiami, brzęczący za każdym podmuchem
wiatru. I tu, w Oazie, czy jak inni mówią w Oberży, też mogły się czaić ostatnie nagaby.
Robiło mi się niedobrze na myśl, że i dzisiaj mógłbym któregoś spotkać na drodze. W moim
aktualnym stanie ducha nie trawię ich absolutnie. Sprawy, z którymi się narzucają, przestały mnie
zupełnie obchodzić. Są dziecinne, głupie i przyziemne, a ja od soboty mam coś ważniejszego na
głowie. Muszę szybko rozwiązać pewien zasadniczy problem. I to mnie odmieniło. Jestem teraz
innym człowiekiem, inaczej patrzę na wszystko i - to chyba niedobry objaw - przestałem się
śmiać...
...To się zaczęło, kiedy do mojej szczeniackiej, głupio zadurzonej łepetyny dotarło wreszcie i z
niejakim trudem, że nic nie znaczę dla Agaty. Okazało się nieważne, że razem szalejemy przy
muzyce, że wymieniamy płyty, taśmy i opinie na temat idoli rocka, że ją uczę fizyki, że uganiamy
się na rowerach po wertepach Pustyni Kum-kum, po Ułaniskach, po Siekance, że urywaliśmy się na
lód, a teraz, gdy zrobiło się ciepło - na łódki do parku subkultury. To wszystko głupstwo! Ot, taka
zwykła znajomość, nawet nie przyjaźń. Moje czternaście lat i dwa miesiące żywota ustawiają mnie
w jej hierarchii poniżej najmniejszego, najbardziej cherlawego, pryszczatego i niedomytego
Merynosa z ulicy Baraniej, gdzie mieści się Technikum Samochodowe Barnima. Na skinienie
małego paluszka byłe jakiego włochacza zawsze gotowa mnie zdradzić.
Szydło z worka wyszło w tę nieszczęsną sobotę. Choć cierpiałem do tej pory, wszystko znosiłem:
Merynosów i denerwujące
5
umizgi Fredka Bułanka, niebezpiecznego boksera i tenisisty o sparringowej szczęce, ale ten numer,
który mi wykręciła w sobotę, przepełnił miarę.
Miałem taki cudowny program - razem całe popołudnie w sobotę i całą niedzielę. Od dawna była o
tym mowa. Ostatnio trochę chorowałem. Musiałem przejść szereg badań, podejrzewano, że mam
coś nie w porządku z tarczycą i to spowodowało pewną zwłokę, ale gdy wszystko skończyło się
dobrze, wróciłem z podwójnym entuzjazmem do tego pomysłu.
Agata zaakceptowała go bez zastrzeżeń, lecz oto nagle w sobotę rano dowiaduje się, że jest dla niej
miejsce na wycieczce historycznej, którą urządza dla uczniów z kółka pan Ciemiężny i od razu
postanawia skorzystać i jechać. Żeby to jeszcze do Krakowa albo przynajmniej do Ojcowa! Gdzie
tam! Ona wolała pojechać na zwykłą wycieczkę do Lasu i Zamku Dalechowickie-go, które przecież
zna jak własną kieszeń, by grać rolę powabnej turystki, żeby pokazać swoje nowe sportowe ciuchy,
przywiezione przez mamę z Wiednia, a jak się nadarzy okazja, popisywać się znajomością terenu i
tamtejszej przyrody, strugać zucha i leśną wygę. I być gwiazdą wycieczki, i błyszczeć! Lubi mieć
swoją widownię i chyba tylko dlatego uwielbia być w tej nieznośnej, krzykliwej gromadzie. Innej
przyczyny nie znajduję. I dlatego gwiżdże na nasz program, woli zrezygnować z sobotniego
koncertu, choć miałem już wykupione bilety na występ gościnny filharmonii warszawskiej! (a
mówiła, że kocha muzykę). Woli zrezygnować z rowerów (a mówiła, że uwielbia rowery), i - z
popłynięcia do przystani, i - z przeprawy łódką na wyspę (a przecież paliła się do łódek), i - z
koczowania na Olszej Wyspie, i - z ogniska (a przecież mówiła, że marzy o koczowaniu i ognisku
przy księżycu). Trzeba mężnie spojrzeć prawdzie w oczy. Puściła mnie w trąbę! I to z lekkim
sercem, zbyt lekkim. Zostałem jak głupi na lodzie z moimi biletami i cudownym programem.
Oczywiście próbowałem do ostatniej chwili wybić jej z głowy tę zdradę, a gdy mi się to nie udało,
zdenerwowałem się i powiedziałem co o niej myślę, może zbyt ostro - z epitetami, ale wszystko
kotłowało się we mnie i musiałem dać upust goryczy. W efekcie Agata obraziła się na mnie.
Nie tak sobie to wszystko kiedyś wyobrażałem. Z Agatą poznała mnie Beata. Agata była nowa i
miała kłopoty z fizyką -
6
Ostańko znęcał się nad nią i doprowadzał ją do rozpaczy. Więc Beata przyprowadziła ją kiedyś do
mnie, gdy siedziałem w bibliotece nad książką „Struktura wszechświata" i wygłosiła istne peany na
moją cześć, zgoła zawstydzające: „To jest Tomek Żabny, bardzo porządny chłopak - powiedziała -
nie będzie ci dokuczał, nie będzie wyśmiewał, nie będzie się wstydził rozmawiać z tobą na przerwie
ani siedzieć z tobą przy jednym stoliku, w razie czego obroni cię przed Palczakami, a co
najważniejsze, to jest człowiek, który nauczy cię fizyki. Ma różne zamiłowania i umiejętności, to
chłopak wszechstronny, ale fizyka jest jego pasją, zwłaszcza fizyka kosmiczna, choć zna się także
na małej fizyce i wszystkich fizycznych zjawiskach.
- Za dużo powiedziane - oświadczyłem skromnie - na fizycznej miłości nie znam się zupełnie.
- To bardzo dobrze - odparła. - Oddaję cię, Agato, z czystym sumieniem w jego ręce."
Niestety, fizyki szkolnej to ja jej nie nauczyłem wiele.
W gruncie rzeczy chodziło jej tylko o ściągi. W żaden sposób nie dała się przekonać, że nawet do
korzystania ze ściągaczek trzeba mieć jakieś ogólne pojęcie o przedmiocie. Zdradzała kompletny
brak koncentracji i najdalej po kwadransie przestawała absorbować papkę wiadomości, którą jej
serwowałem cierpliwie, łyżeczka po łyżeczce jak niemowlęciu. Odkryła zresztą szybko sposób, w
jaki mnie można sprowadzić na manowce dygresji i odciągnąć od tematu. Kiedy miała dość
wysiłków umysłowych, zaczynała ze mną rozmowę o zwierzętach (dużych i małych). Wiedziała, że
o zwierzętach mogę w nieskończoność...
Zawsze dawałem za wygraną i naszą lekcję, zamiast w królestwie Newtona, kończyliśmy w
królestwie małp, wampirów, Czarnej Mamby i Czarnej Wdowy, w świecie termitów, latających żab,
ryb głębinowych i raf koralowych. Co gorsza, moja mała menażeria domowa zubożyła się w ciągu
dwu miesięcy o chomika Pafnucego, świnkę morską Gryzeldę i genialną papugę Adę. Wzruszony
miłością Agaty do zwierząt podarowałem jej te okazy jako siostrzanej duszy, opętanej przez to-
samo hobby. A co do fizyki... No cóż, uspokoiłem sumienie tym, że nauczanie tego przedmiotu
dziewczyn w rodzaju Agaty mija się z celem, jest marnowaniem czasu i talentu, ponieważ i tak bim-
bają sobie one bezkarnie z wszelkich praw fizycznych i udo-
7
wadniają dość skutecznie na każdym kroku, że do nich nie mają one zastosowania. Coś w tym jest...
Ja sam ze zdumieniem przekonałem się, że Agata potrafi wbrew wszelkim zasadom fizyki
jednocześnie przyciągać i odpychać, jednocześnie promieniować ciepłem i mrozić.
Ajednak to były piękne chwile...
Wspominałem je z tym większą goryczą, gdy w tę nieszczęsną sobotę odbiłem samotny od brzegu
w wynajętej za sto złotych łajbie. Zniechęcony do życia, pogrążony w czarnej depresji skierowałem
się na Olszą Wyspę. Miałem w torbie pół czarnego chleba, cebulę, trochę kiełbasy i dziesięć
ziemniaków oraz manierkę z wodą, ale czułem wstręt do jedzenia i potrzebę bezwzględnej
głodówki. Ścisły post - postanowiłem - będzie przygotowaniem do medytacji w stylu jogi, którym
samotnie na tym odludziu miałem zamiar się oddać.
Zamyślonego i odrętwiałego, prąd zniósł mnie w najbardziej dziką stronę wyspy. Nie pamiętam,
jakim cudem szczęśliwie wylądowałem. Wiem tylko, że było ciepło i parno. Parę przebudzonych
komarów brzęczało sennie w powietrzu. Ległem na wygrzanej popołudniowym słońcem piaskowej
łasze i zagapiłem się w starą wierzbę ozdobioną srebrzystymi baziami -wypuszczała właśnie
pierwsze delikatne listki...
Między nieruchomymi gałązkami coś się poruszyło. Ptak? Nie dostrzegłem wyraźnie (mam od
pewnego czasu kłopoty ze wzrokiem i nawet lekarz przepisał mi okulary). Niemal w tej samej
chwili poczułem ukłucie w oczach, jakby ktoś mi piaskiem sypnął. Poruszyłem powiekami, duże
łzy pociekły mi po policzkach i przez te łzy zobaczyłem, że na czubku wierzby zabłysnął świetlisty
punkcik. Zaintrygowany otarłem oczy i próbowałem się przyjrzeć dokładnie. Tak, nie myliłem się,
wśród krótkich miotlastych gałęzi ukazała się wyraźnie świetlista kuleczka, rosła z każdą sekundą,
przybierając delikatny różowawy kolor... Jednocześnie, co było równie zdumiewające, listki
wierzby zaczęły się rozwijać i zielenić - dosłownie rosły w oczach. Jasność bijąca od świetlistej kuli
była nie do zniesienia. Musiałem zamknąć oczy.
Czułem jakby muśnięcie w czoło, w nos, w policzki, po każdym takim muśnięciu dziwny,
obezwładniający dreszcz przebiegał moje ciało: towarzyszyły tym zjawiskom nieprzyjemne piski i
trzaski, jakby ktoś nastawiał zdezelowany tranzystor.
9
Zdjął mnie strach przed nieznanym... Chciałem uciec, próbowałem wstać zasłaniając oczy, lecz
brutalne pchnięcie powaliło mnie z powrotem na ziemię. Zdumiewające. Nie czułem żadnego bólu i
nie potłukłem się wcale. Grunt wydał mi się miękki, aksamitny... Ktoś uderzył mnie w ucho.
- Kto to? - krzyknąłem. - Co za głupie dowcipy?! Dostałem cios w drugie ucho tak boleśnie, że aż
jęknąłem.
- Sprawdzamy twoje narządy słuchowe - usłyszałem głos wyraźny i bardzo czysty, jak u
doskonałego spikera.
- Słyszysz nas, czy potrzebujesz wzmacniaczy?
- Kim jesteście, do licha?!
- To my zadajemy pytania! - odparł głos. - Kto cię tu przysłał? Jesteś z wywiadu?
- Skądże znowu!
- Jesteś Chińczykiem?
- Też coś!
- Hindusem? Rosjaninem? Strażnikiem Rewolucji? Fedai-nem? Mudżahedinem? Ajatollachem?
Popem? Mułłą? Biskupem? Terrorystą? Należysz do ETA czy IRA?
- Nie jestem, i nie należę - odpowiedziałem zdziwiony. Czyżby tak słabo orientowali się w geografii
i polityce?
- Czy naprawdę nie jesteś Chińczykiem? - dopytywał głos.
- Nie, dlaczego?
- Masz wąskie oczy. -To od tego światła!
- Dobychczas łapaliśmy przeważnie Chińczyków - oznajmił
głos.
- To najliczniejszy naród ziemski, pewnie dlatego.
- Czy przypadkiem nie należysz do plemienia Bantu? - padło
nowe pytanie.
- Co za pomysł! - omal się nie roześmiałem.
- A te bębny, ta muzyka?! Nagraliśmy ją, posłuchaj! Nastawiłem ucha. Rzeczywiście, z brzęczenia
komarów, z
kwilenia ptaków i innych odgłosów wyłowili bezbłędnie i zarejestrowali wyraźnie echa
murzyńskich rytmów, charakterystyczne uderzenia bębna. Musieli dysponować wysokiej klasy
aparaturą.
- To nie ja - odpowiedziałem - ale przypominam sobie tę muzykę, słyszałem ją podczas przeprawy
na wyspę; dobiegała z bardzo daleka, pewnie z kawiarni na drugim, brzegu.
10
- Ona była głośna i bliska.
- To wy macie wyjątkowe ucho.
- Jeśli nie jesteś Bantu, to czemu masz czarną twarz?
- Ja?! Musiałem się wysmarować od tej łajby. I mam dosyć tych przesłuchań. Jakim prawem?...
Chyba należą mi się jakieś wyjaśnienia.
Przez chwilę słychać było tylko delikatne trzaski i popiskiwania. Czyżby naradzali się?
- Wpadłeś w naszą sondę - odezwał się wreszcie głos. - Rzecz w tym, że nie wiemy w którą. Mamy
kłopoty techniczne z powodu zanieczyszczenia waszej atmosfery: jej skład nie odpowiada naszym
ustaleniom.
- Kiedyście to ustalali?
- Dwieście dwadzieścia lat temu.
- Kochani - powiedziałem - Ziemia to kolebka postępu. Nie staliśmy w miejscu. Zakopciło się
trochę.
- Złożymy odpowiedni meldunek. Trzecia planeta Żółtej Gwiazdy została opanowana przez
niebezpieczne istoty. Należy ją otoczyć kordonem sanitarnym i izolować. Jeden jest świat i jedno
Prawo Galaktyki!
- Zaraz, panowie - przestraszyłem się - chwileczkę, z kim w końcu mam do czynienia?
- Zgaście światła, by nie poraziły mu oczy - usłyszałem głos. - Pokażcie mu Kartę Kosmicznej
Identyfikacji i Homologacji.
Czułem, że rażący blask przygasł i odważyłem się odemknąć powieki. Znajdowałem się w
podświetlonym różowo pomieszczeniu o gładkich ścianach. Jedną z nich zajmował wielki ekran.
- Czytaj! - padł rozkaz.
Na ekranie zaczęły się pojawiać litery, cyfry, symbole, zupełnie niezrozumiałe znaki. Pojąłem z
tego wszystkiego tylko tyle, że oni pochodzą z systemu gwiazd Epsilon Eridani, niezbyt odległej od
nas, że ich macierzysta planeta nazywa się Ksess, natomiast oni, jej mieszkańcy noszą imię
Mmemlussów czy też Mmemlussonów. Są to istoty świetnie przystosowane do znoszenia
temperatur zarówno nieprawdopodobnie wysokich (według miar ludzkich), jak też niskich. Ich
biosfera zawiera się między 70 a 770 kelwinami. Od razu wywnioskowałem z tego, że ich ciała nie
mają struktury białkowej, lecz z przekazywa-
11
nych wzorów nie mogłem nic więcej zrozumieć. Prawdopodobnie moja znajomość chemii była
niedostateczna, albo też oni posługują się innymi wzorami niż ludzie.
- Czy skończyłeś? - zapytano mnie.
- Tak, ale wciąż nie rozumiem, czemu mnie uwięziono?
- Wysyłałeś promienie gamma.
- Ja?!
- Uruchomiłeś aparaturę kontrolną naszej sondy.
- Nic podobnego!
- Była umieszczona na wierzbie. Umilkłem na moment.
- Czy ten błyszczący bąbel... ta świetlista kula między gałązkami...
- To właśnie była sonda. -1 dlatego rozbłysła, że...
- Tak. Dlatego, że ją uruchomiłeś i zaczął działać agregat
transferu.
- Jakiego transferu? Dokąd?!
- Na orbitę.
- Nie chcecie chyba powiedzieć, że ja...
- Owszem, zostałeś przeniesiony na orbitę do naszej stacji
badawczej.
- To... to kłamstwo. Nie ma żadnych obcych satelitów na orbicie okołoziemskiej. Zostałyby z
pewnością odkryte.
- Kto ci powiedział, że znajdujemy się na orbicie okołoziemskiej? Krążymy po wielkiej orbicie
podobnej do orbity planetoi-dy Hidalgo, o ile się orientujesz. W tej chwili jesteśmy bliżej Marsa niż
Ziemi.
Przeraziłem się nie na żarty. Chciałem krzyczeć, żądać, by odesłali mnie na Ziemię, ale głos uwiązł
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odszkodowanie.xlx.pl
  • Linki

    Strona Główna
    Niziurski Edmund - Marek Piegus 2 - Nowe przygody Marka Piegusa, !!! E-booki !!!, Powieści polskie
    Niziurski Edmund - Jutro klasowka.BLACK, e-books, e-książki, ksiązki, , .-y
    Niziurski Edmund - Adelo Zrozum Mnie, !!! E-booki !!!, Powieści polskie
    Niziurski Edmund - Wyraj, PONAD 12 000 podręczniki, N -192
    Niziurski Edmund - Przystań Eskulapa, Kryminały peerelowskie
    Niziurski Edmund - Opowiadania, Niziurski Edmund
    Nora Roberts - Portret Anioła, E-BOOK
    Nouveau jour va se lever (un) - Jacques Michel, karafun song, Karaoke, Pliki MIDI zespolami od a do z, Jacques Michel
    Noc kryształowa - Grzegorz Bogusz(2),
    Normandia, Biblioteka hasło ( 321 ), Historia Polski i Świata, Historia - Armie i Wojny
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • imikimi.opx.pl