[ Pobierz całość w formacie PDF ]
_______________________________________________
|
|
|
| |
|_______________________________________________|
Nienazwane
Pewnego jesiennego popołudnia, ja i mój przyjaciel rozmawialiśmy o
nienazwanym, siedząc, obok zdewastowanego grobowca, na
siedemnastowiecznym cmentarzu w Arkham. Spoglądając w stronę ogromnej
wierzby, której pień był niemal wrośnięty w starą, nieczytelną płytę,
rzuciłem nieco fantastyczną uwagę o upiornych i niewyobrażalnych
sokach, jakie, kolosalne jej korzenie musiały wysysać z sędziwej,
cmentarnej ziemi; przyjaciel mój skwitował jednak moje słowa śmiechem
twierdząc, że to absurd i dodał, że skoro na cmentarzu tym, od ponad
stu lat nikogo nie pochowano, w ziemi nie mogło być niczego, czym
drzewo mogłoby odżywiać się w sposób inny niż normalnie.
Poza tym - dodał - moje nieustanne dyskusje o nienazwanym, nota bene
zgoła dziecinne, zdawały się potwierdzać mą niską pozycję, jako
autora marnych opowieści grozy. Zbyt usilnie pragnąłem kończyć swe
opowiadania obrazami lub dźwiękami paraliżującymi wszelkie poczynania
bohaterów i pozostawić ich, pozbawionych resztek odwagi, słów czy
świadków mogących opowiedzieć o tym. co im się przydarzyło. Poznajemy
rzeczy - twierdził - jedynie dzięki naszym pięciu zmysłom albo
religijnej intuicji, stąd też jest praktycznie niemożliwe mówić o
jakiejś rzeczy bądź zdarzeniu, którego nie sposób opisać przy pomocy
definicji faktu lub właściwych doktryn teologicznych - zwłaszcza
kongregacjonalistów - oraz modyfikacji, zawdzięczanej tradycji i sir
Arturowi Conan Doyle. Z tym przyjacielem, Joelem Mantonem, często
prowadziłem długie, leniwe dysputy. Był on dyrektorem liceum East
High, urodzonym i wychowanym w Bostonie, przejawiającym typową dla
Nowej Anglii przepełnioną samozadowoleniem głuchotę wobec niektórych
delikatnych niuansów życia. Z jego punktu widzenia jedynie nasze
obiektywne postrzeganie miało jakiekolwiek znaczenie etyczne, zaś do
kompetencji artysty należało nie tyle rozbudzenie silnych wrażeń
poprzez działanie, ekstazę i zaskoczenie, ale raczej pozyskanie
zwykłego, spokojnego zainteresowania i szacunku, dzięki dokładnym,
szczegółowym transformacjom codziennych wydarzeń. Miał obiekcje
przede wszystkim do moich zainteresowań tym co mistyczne i
niewyjaśnione; bo choć bardziej niż ja wierzył w zjawiska
paranormalne, nie przyznałby, iż są one odpowiednim tematem do
opisywania w książkach.
Dla jego praktycznego i logicznego umysłu było wręcz nie do
pomyślenia, że umysł może znajdować wielką przyjemność w ucieczce od
codziennych obowiązków i w oryginalnych, dramatycznych rekombinacjach
obrazów wypaczonych czy zbanalizowanych przez nudę i przyzwyczajenia.
W jego mniemaniu wszystkie rzeczy i odczucia miały dokładnie
sprecyzowane rozmiary, właściwości, przyczyny i skutki. I choć
mgliście zdawał sobie sprawę, że umysł przechowuje niekiedy obrazy i
wrażenia dalece mniej geometrycznej, uporządkowanej i realnej natury,
uważał za usprawiedliwione wyznaczenie granicy tolerancji i
wyrugowanie poza nią wszystkiego, co nie mogło być doświadczone i
zrozumiane przez przeciętnego obywatela. Poza tym był prawie pewny,
że nie istnieje coś takiego jak "nienazwane" czy niemożliwe do
opisania. To zwyczajnie do niego nie przemawiało.
Pomimo iż zdawałem sobie sprawę, że argumenty wyobrażeń i metafizyki
są niczym w porównaniu z samozadowoleniem ortodoksyjnego pragmatyka,
coś w krajobrazie, na tle którego toczyliśmy nasz słowny pojedynek
sprawiło, że stałem się bardziej zacięty niż zazwyczaj. Rozsypujące
się płyty grobowe, majestatyczne drzewa i stuletnie dwuspadowe dachy
domów otaczającego nas, nawiedzanego przez czarownice miasteczka,
wprawiły mnie w bojowy nastrój, i z uporem zacząłem bronić swego
stanowiska, a niebawem zdołałem nawet wedrzeć się na terytorium
 przeciwnika. Kontratak bynajmniej nie był trudny, wspomniałem bowiem,
że Joel Manton wierzył w wiele przesądów, których nie uznawali inni
wykształceni ludzie'w jego wieku: w pojawianie się w odległych
miejscach duchów umierających ludzi i w to, że na szybach okien
powstają odbicia twarzy ludzi, którzy przy nich siadywali.
W moich dywagacjach oparłem się właśnie na ludowych wierzeniach i
przyjąłem, iż aby w nie wierzyć, należy również uwierzyć w istoty
duchowe, istniejące niezależnie, nawet po oddzieleniu się od swych
cielesnych powłok. Dowodziło to możliwości wiary w fenomeny
nadnaturalne, bo skoro umarły może przekazywać swój widzialny, bądź
wyczuwalny obraz na drugi koniec świata, albo "ukazywać się" przez
stulecia po swojej śmierci, byłoby absurdem odrzucać ewentualność, że
w opuszczonych domach gnieżdżą się dawne, czujące istoty, albo że
cmentarze przesycone są przerażającą, bezcielesną inteligencją całych
pokoleń. A skoro ducha, którego obecność przejawia się w różnorodnych
formach, nie obejmują żadne prawa dotyczące materii, czemu miałoby
być czymś niezwykłym wyobrażenie sobie fizycznie żyjących,
"martwych" istot posiadających, bądź nie posiadających kształtów, ich
materializacja zaś, z całą pewnością przez obserwatorów zjawiska
zostałaby określona mianem "nienazwanego". "Zdrowy rozsądek" w
odniesieniu do tych spraw - zapewniłem ciepło mego przyjaciela - jest
jedynie dowodem braku wyobraźni i dwuznaczności moralnej. Nadszedł
zmierzch, ale żaden z nas nie miał ochoty przerwać dyskusji. Manton
sprawiał wrażenie jakby nie poruszyły go moje argumenty i usiłował je
obalać trwając niezmiennie przy swoim zdaniu, dzięki czemu
niewątpliwie osiągał sukcesy jako nauczyciel; jednak czułem się zbyt
mocny, by obawiać się porażki. W odległych oknach zaczęły pojawiać
się światła, ale my nie ruszyliśmy się z miejsca. Na starym,
rozsypującym się grobowcu siedziało się nam wyśmienicie i wiedziałem,
że mój prozaiczny przyjaciel nie przejmuje się ziejącą, mroczną
szczeliną w naruszonej przez korzenie murarce, nieomal tuż za naszymi
plecami, ani złowrogim cieniem rzucanym przez grożący runięciem,
opuszczony, zdewastowany dom znajdujący się pomiędzy nami a
najbliższą oświetloną drogą. Tak więc tkwiliśmy w ciemnościach, na
uszkodzonym grobowcu, opodal opuszczonego domu, rozmawiając o
"Nienazwanym", a gdy Joel przestał wreszcie szydzić z moich
wypowiedzi, opowiedziałem mu o przerażającym dowodzie,
potwierdzającym prawdziwość historii będącej głównym obiektem jego
drwin.
Moje opowiadanie miało tytuł "Okno na poddaszu" i pojawiło się w
styczniowym wydaniu "Szeptów" w 1922 roku, inspirowane opowieścią
Mathera. W wielu miejscach, zwłaszcza na południu i wybrzeżu
Pacyfiku, z powodu skarg tzw. "porządnych obywateli" w ogóle
zaprzestano sprzedaży magazynu, w Nowej Anglii jednak nie przejęto
się drukowanymi tam artykułami. Sprawa, którą udowodniłem, była,
biologicznie rzecz biorąc, nieprawdopodobna, ot, jeszcze jedna
szalona małomiasteczkowa historyjka, którą C. Mather uznał za
dostatecznie naiwną, aby włączyć do swej "Magnalia Christi
Americana", jednak dysponował tak nikłymi dowodami, że nic ośmielił.
się nawet wymienić nazwy miejscowości, w której wydarzył się ów
koszmar. Co do mnie, to sposób w jaki uwypukliłem niektóre aspekty
starej, posępnej opowieści, był raczej typowy dla pełnego fantazji
lichego pisarzyny.
Mather faktycznie opowiadał o narodzinach tej Istoty, ale nikt prócz
taniego łowcy sensaqi nie myślał, że TO -istota z krwi i kości -
mogłoby dorosnąć, a nocami zaglądać ludziom do okien i ukrywać się na
poddaszu, w starym domu - aż kiedyś ktoś, dostrzegł ją w oknie i
osiwiał, nie mogąc opisać tego. co zobaczył. Cała sprawa zdawała się
trącić tanią sensacją i Manton nie omieszkał o tym wspomnieć.
Wówczas opowiedziałem mu o tym, co wyczytałem w starym dzienniku z
lat 1706 - 1725, odnalezionym wśród rodzinnych dokumentów, niecałą
milę od miejsca, w którym siedzieliśmy, i o bliznach na piersi i
plecach mego przodka, o których wspomniano na kartach pamiętnika.
Opowiedziałem mu również o innych lękach panujących w tej okolicy, o
 historiach przekazywanych szeptem, z pokolenia na pokolenie, i o tym
jak zgoła nie mistyczny obłęd dosięgnął chłopca, który w 1795 roku
wszedł do opuszczonego domu w poszukiwaniu pewnych konkretnych
śladów, które spodziewał się tam znaleźć. To musiało być okropne -
nic dziwnego, źc wrażliwi studenci wzdrygali się na samą myśl o erze
purytańskiej w Massachusetts. Tak niewiele wiadomo o tym co się wtedy
działo - niemniej nawet drobne wzmianki o wydarzeniach jakie miały
wówczas miejsce, są niczym przyprawiający o mdłości obraz
rozkładającego się trupa i gnijących tkanek przesyconych wonią
rozkładu. W erze tej nie było mowy o pięknie ani o wolności, widać to
w architekturze i budowlach z tamtego okresu, a także w ociekających
jadem kazaniach pseudoduchownych. A wewnątrz owego zardzewiałego
żelaznego kaftana bezpieczeństwa czaiły się szokujące koszmary,
ohyda, perwersja i diabolizm. Oto prawdziwa apoteoza nienazwanego.
Cotton Mather w swojej demonicznej "Szóstej Księdze", której nie
należy czytać po zmierzchu, rzucając klątwę bynajmniej nie przebierał
w słowach. Posępny niczym żydowski prorok i lakonicznie obojętny - w
czym do dziś nie ma sobie równego, opowiedział historię o bestii,
którą przywołał, stworze będącym czymś więcej aniżeli zwierzęciem,
ale mniej niż człowiekiem, istocie ze skazą na oku, i o nieszczęsnym
wrzeszczącym pijaku, którego powieszono, bo miał takie samo oko. Tyle
Ma-ther - z jego dziarskich słów nie sposób jednak domyśleć się co
wydarzyło się później. Być może autor nie wiedział, a może nie
odważył się o tym napisać. Inni wiedzieli, ale nie ośmielali się
mówić; tajemnicą poliszynela była ciężka zasuwa wisząca na drzwiach
prowadzących na poddasze w domu pewnego bezdzietnego, zubożałego,
zgorzkniałego starca, który położył wielką, pozbawioną napisu płytę
nagrobną przy zapomnianym, nie odwiedzanym przez nikogo grobie, choć,
jeśli dobrze poszukać, można by natknąć się na opowieści, które nawet
największemu śmiałkowi zmroziłyby krew w żyłach.
Wszystko to odnalazłem w pamiętniku mego przodka; niedopowiedzenia,
aluzje, insynuacje, przekazywane ukradkiem opowieści o istocie ze
skazą na oku, widywanej nocami w oknie albo na opuszczonych łąkach,
na skraju lasu. Któregoś wieczora coś napadło mego przodka na
mrocznej drodze, w dolinie, pozostawiając mu po sobie ślady rogów na
piersiach i małpich pazurów na plecach; na ziemi zaś, obok miejsca
napaści natrafiono na ślady jakby rozszczepionych kopyt i niezbyt
wyraźnych. zamazanych antropoidalnych łap. Innego razu, tuż przed
świtem, kiedy było jeszcze ciemno, na Meadow Mili, pewien pocztmistrz
ścigał i nawoływał pędzącą przeraźliwymi susami, bezimienną istotę -
i wielu ludzi uwierzyło w jego opowieść.
Rzecz jasna, dziwne komentarze wzbudził fakt, kiedy pewnej nocy w
1710 roku bezdzietny, zrujnowany starzec został pochowany w krypcie
za domem, opodal po zbawionej napisu płyty nagrobnej. Drzwi na podda
sze nigdy nie zostały otwarte, ale dom pozostawiono w nietkniętym
stanie, przerażający i opuszczony. Kiedy dobiegały zeń osobliwe
odgłosy, ludzie szeptali i wzdrygali się nerwowo, mając nadzieję, że
zamek na drzwiach poddasza był dostatecznie silny. Ich nadzieje
okazały się jednak płonne, kiedy na plebanii miała miejsce upiorna
tragedia - potworna zbrodnia, z której nikt nie uszedł cało, a ciała
były straszliwie zmasakrowane. W miarę upływu lat legendy nabierały
coraz bardziej mrocznego charakteru - przypuszczam, że to coś, jeżeli
było żywe, musiało umrzeć. Wspomnienia jednak trwały nadal w ludzkiej
pamięci i z roku na rok stawały się upiorniejsze, ponieważ otoczone
były tak głębokim nimbem tajemnicy.
Podczas mej opowieści, Manton praktycznie przez cały czas milczał i
zauważyłem, iż moje słowa wywarły na nim ogromne wrażenie. Nie
wybuchnął śmiechem kiedy przerwałem, ale, jak najbardziej poważnie,
zapytał o chłopca, który w 1795 roku postradał zmysły i który był
bohaterem mego opowiadania. Powiedziałem mu dlaczego chłopiec udał
się do tego opuszczonego, unikanego przez wszystkich domu i
stwierdziłem, że powinno go to zainteresować, gdyż wierzył, że w
oknach pozostają uwiecznione odbicia tych, którzy przed nimi
siadywali. Chłopiec chciał zobaczyć okna tego upiornego poddasza,
 powodowany opowieściami o widywanych za nimi istotach, i wrócił
wrzeszcząc jak opętany.
Manton, kiedy to mówiłem, pogrążony był w zamyśleniu, ale stopniowo
odzyskiwał swój analityczny sposób rozumowania. Aby kontynuować nasz
spór przyjął możliwość rzeczywistego istnienia jakiegoś
nienaturalnego monstrum, ale upomniał mnie, że nawet najbardziej
chory wybryk natury nie musi być NIENAZWANY lub naukowo nieopisany.
Podziwiając jego przekonanie i upór, dorzuciłem jeszcze kilka
informacji zebranych wśród starych mieszkańców tych okolic.
Późniejsze legendy - wyjaśniłem -dotyczą ogromnych, potwornych widm,
bardziej przerażających niż jakakolwiek istota z krwi i kości, duchów
przybierających kształt niewyobrażalnych bestii - niekiedy
wizualnych, kiedy indziej zaś jedynie wyczuwalnych, które pojawiają
się w bezksiężycowe noce aby nawiedzać stary dom, znajdującą się za
nim kryptę i grób, gdzie obok pozbawionej napisu płyty cmentarnej,
wyrosło młode drzewo, niezależnie od tego, czy owe widma rzeczywiście
wysysały krew. albo jak głosiły plotki, rozrywały ludzi na strzępy,
nie ulega wątpliwości, że wywierały na ludzi silny i nieustający
wpływ; starzy mieszkańcy tych okolic obawiali się ich jak ognia, choć
przez ostatnie dwa pokolenia owe posępne historie zostały nieco
zapomniane - być może umierają śmiercią naturalną, ponieważ nikt ich
nie wspomina. Poza tym, wkraczając na poletko estetyki, jeśli
psychiczne emanacje istot ludzkich ulegają groteskowym deformacjom,
co mogłoby lepiej wyrazić skrzywione i złowrogie odbicie, jeżeli nie
obraz złośliwego ducha, chaotycznej perwersji i deprawacji, apoteozę
mrocznego, chorego bluźnierstwa przeciwko naturze? Czy stworzona
przez "martwy" mózg hybrydycznego koszmaru mglista zgroza nie stałaby
się w efekcie odrażającą w swej prawdziwości wizją jedynego w swoim
rodzaju, odrażającego i zatrważającego NIENAZWANEGO?
Musiało już być bardzo późno, nietoperz przeleciał tuż obok,
ocierając się lekko o mnie i wydaje mi się, że dotknął również
Mantona, bo choć go nie widziałem, poczułem, że podniósł rękę.
Odezwał się tymi słowy:
- Czy ten dom z oknem na poddaszu wciąż jeszcze stoi i jest
opuszczony?
- Tak - odparłem. - Widziałem go.
- l znalazłeś tam coś - na poddaszu albo gdzieś indziej?
- Pod okapem leżał stos kości. Być może to właśnie te kości zobaczył
ów chłopiec; jeżeli był dostatecznie wrażliwy, nie musiał widzieć
odbicia w szybie aby postradać zmysły. Jeżeli wszystkie należały do
jednej istoty, musiał to być naprawdę zatrważający, ogromny potwór.
Byłoby bluźnierstwem pozostawienie takich szczątków nie pogrzebanych,
toteż wróciłem tam z workiem i zaniosłem je do grobowca za domem.
Była tam szczelina przez którą wsunąłem je do środka, nie uważaj mnie
za głupca - powinieneś był widzieć tę czaszkę. Miała czterocalowe
rogi, ale twarz i szczęka wyglądały jak ludzkie.
W końcu poczułem wyraźnie, że siedzący tuż obok mnie Manton wzdrygnął
się. Mimo to jednak, jego ciekawość ani trochę nie osłabła.
- A co z szybami?
- Wszystkie powybijane. W jednym z okien brakowało framugi, w innych
zaś nie było nawet jednego kawałka szkła. To były żebrowane okna,
starego typu, które wyszły z użycia przed końcem siedemnastego wieku.
Wygląda na to, że szyb nie było w oknach tego domu od dobrych stu lat
- może to chłopiec je powybijał -legendy o tym nie wspominają.
Manton znów się zamyślił.
- Chciałbym zobaczyć ten dom. Gdzie on jest? Szyby nie szyby,
chciałbym mu się przyjrzeć. Podobnie jak grobowcowi, do którego
włożyłeś tamte kości i temu drugiemu, bez napisów... to wszystko musi
być naprawdę przerażające.
- Widziałeś to wszystko... dopóki nie zrobiło się ciemno.
Mój przyjaciel był bardziej zdenerwowany niż przypuszczałem, bo kiedy
zakończyłem moje małe przedstawienie, odsunął się ode mnie gwałtownie
i otworzywszy szeroko usta wydał najpierw zduszone chrząknięcie, a
potem przeraźliwy, przeciągły krzyk, w którym zawarło się całe
 napięcie skumulowane w jego wnętrzu przez len długi wieczór. Był to
dziwny krzyk i tym bardziej przerażający, że doczekał się odpowiedzi.
Brzmiał jeszcze, kiedy w otaczającej mnie atramentowej ciemności
usłyszałem głuchy trzask - dźwięk otwieranego żebrowanego okna, w
stojącym nieopodal przeklętym domu. A jako że inne framugi odpadły
już przed wieloma laty, nie miałem wątpliwości, iż słyszałem
skrzypnięcie framugi owego demonicznego, pozbawionego szyb,
przerażającego okna na poddaszu.
Zaraz potem, również od strony domu, buchnął szumiący upiornie
podmuch lodowatego, cuchnącego powietrza i usłyszałem przeszywający
do szpiku kości wrzask rozlegający się tuż obok mnie, przy samej
krawędzi szczeliny owego mrocznego grobowca kryjącego szczątki
człowieka i potwora. W ułamek sekundy później zostałem zrzucony z
mego przeraźliwego siedziska potężnym uderzeniem jakiejś diabelskiej,
niewidzialnej istoty gigantycznych rozmiarów, lecz nieokreślonej
natury. Oszołomiony, wylądowałem bezwładnie na wilgotnej ziemi,
podczas gdy od strony grobowca doszły mnie zduszone oddechy, odgłosy
szamotaniny i warknięcia. Moja wyobraźnia mimowolnie zaludniła
mroczną przestrzeń wokół nas Miltonowskimi legionami zdeformowanych,
zniekształconych potępieńców.
Znów powiał szumiący, przyprawiający o mdłości, lodowaty wicher, a
potem rozległ się przeciągły zgrzyt obluzowanych cegieł i pękających
tynków; na szczęście w tym momencie straciłem przytomność i nie
zdążyłem dowiedzieć się co on oznaczał.
Manton, chociaż mniejszy ode mnie, jest bardziej wytrzymały i ma
końskie zdrowie, bo pomimo iż odniósł o wiele poważniejsze obrażenia,
ocknęliśmy się niemal jednocześnie. Nasze łóżka stały obok siebie i
już po kilku sekundach zorientowaliśmy się. że znajdujemy się w
szpitalu Św. Marii. Wokół nas tłoczyli się zaciekawieni pracownicy
szpitala, pragnący dopomóc naszej pamięci poprzez wyjaśnienie w jaki
sposób się tu dostaliśmy;
niebawem dowiedzieliśmy się o farmerze, który odnalazł nas w
południe, na odludnym poletku za Meadow Hill, oddalonym o milę od
starego cmentarza, w miejscu, gdzie jak wieść głosi, stała niegdyś
stara rzeźnia. Manton miał dwie paskudne rany na piersiach i kilka
mniej groźnych ran, przypominających zadrapania, na plecach. Ja nie
odniosłem poważniejszych obrażeń, poza .tym, że byłem poobijany i
posiniaczony, choć nie ulega wątpliwości, że ślady rozszczepionego
kopyta, widniejące na moim ciele budziły ogólne zainteresowanie. Ryło
jasne, że Manton wiedział więcej niż ja, ale nie udzielił zdumionym i
zaciekawionym lekarzom żadnych wyjaśnień, dopóki nie poinformowali go
o rodzaju ran jakie odnieśliśmy. Dopiero wtedy stwierdził, że
zostaliśmy zaatakowani przez rozszalałego byka - choć było to, rzecz
jasna, nader wątpliwe i niejasne wytłumaczenie.
Kiedy lekarze i pielęgniarki wyszli, wyszeptałem, z wyraźnym
przerażeniem w głosie - Dobry Boże, Manton, CO TO BYŁO? Te blizny i
zadrapania - CZY RZECZYWIŚCIE BYŁO TAK JAK MÓWIŁEŚ? - Byłem jednak
zbyt oszołomiony aby zakrzyknąć z radości, kiedy, również szeptem,
powiedział mi to, czego się w głębi duszy spodziewałem.
- nie. TO WCALE NIE BYŁO TAK. To COŚ było WSZĘDZIE - jak galareta,
błoto czy szlam, a mimo to miało kształty, tysiąc różnych koszmarnych
kształtów przekraczających wszelkie ludzkie wyobrażenia i możliwości
zapamiętywania. To COŚ miało oczy - i skazę na jednym oku. To była
otchłań, czeluść, maelstrom, apoteoza wszelkiej ohydy. Skrajny
koszmar. Carter, to było
  [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odszkodowanie.xlx.pl
  • Linki

    Strona Główna
    Nowy wspaniały świat, KSIĄŻKI, Nowy wspaniały świat ALDOUS HUXLEY
    Nora Roberts - Potęga miłości, książki, Nora Roberts
    Niezwykły gentelmen - Heyer Georgette , Książki - romanse, Heyer Georgette
    Nieoczekiwana pieśń - Johansen Iris, Książki - romanse, Johansen Iris
    Nowa Rebelia, książki , Star Wars, STAR WARS pojedyńcze
    Nocne opowieści 03 - Opowieści nocy - Nocne kompozycje, KSIĄŻKI NOWE
    Nora Roberts 02 - Klucz wiedzy, Ksiażki, Nora Roberts, Kluczy Trylogia
    Norton Andre - Imperium orła, Ksiazki... komiksy, Andre Norton - Zbiór Cykli i Książek
    Norton Andre - Świt 2250, Ksiazki... komiksy, Andre Norton - Zbiór Cykli i Książek
    Norton Andre - Mroczny muzykant, Ksiazki... komiksy, Andre Norton - Zbiór Cykli i Książek
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • eevah.opx.pl