[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Marcin Wolski

 

 

 

Noc Bezprawia

oraz inne szalone opowieści

WIDEO PANA BOGA

I

 

Atak nastąpił nieoczekiwanie. Umberto Galeni pochylał się właśnie, aby sprawdzić na monitorze stan zewnętrznych wysięgników, kiedy ze świstem przeleciał tuż obok niego ciężki trep przyssawkowy i zdruzgotał szafkę z odczynnikami.

- Do cholery, stary, co ty wyprawiasz?

- Zabiję - zaryczał nie swoim głosem Cliff Robbins, szykując się do zadania następnego ciosu.

- Na miłość boską, Cliff. - Drobna dziewczyna w kitlu próbowała stanąć między głównym mechanikiem a profesorem. - Przestań się wygłupiać!

- Z drogi, Betty! - Atakujący wydawał się kompletnie zamroczony, jego czoło pokrywały grube krople potu, oczy miał nieprzytomne, a z ust toczyła się piana. - On musi zginąć!

Galeni z chyżością, o jaką nikt by go nie posądził, zważywszy na jego wyraźnie rysujący się brzuszek, przesadził biurko. Robbins był jednak szybszy. Chwycił naukowca za nogę i wbił zęby w jego łydkę. Umberto wyswobodził się kopniakiem i odskoczył. Znalazł się jednak w kącie, bez wyjścia. Za nim był jedynie zaśrubowany właz. Tymczasem Cliff stanął na nogi i zataczając się jak pijany, zmierzał w stronę Galeniego.

- Wola Pana, wola Pana! - powtarzał chrapliwie.

Na szczęście doktor Stone w porę przypomniała sobie o spoczywającym w jej szafce małym pistolecie z ładunkami obezwładniającymi.

„To na wypadek, gdyby zaatakowały was małe, zieloneludziki albo gdyby ktoś z załogi zwariował" - przypomniały jej się słowa kapitana Rossnera, gdy po raz pierwszy pokazywał jej laboratorium.

Tymczasem profesor próbował, utrzymując wysuniętą gardę, uderzyć szaleńca wyprzedzającym prostym. Cios jednak nie wywarł na będącym w amoku mężczyźnie żadnego wrażenia. Chwycił Galeniego za szyję i przydusił do ziemi...

- Cliff, nie! - krzyknęła Betty Stone i nacisnęła spust.

Igiełka wbiła się w umięśniony bark Robbinsa. Zignorował ją, nadal przygniatał szamoczącego się niemrawo Umberta. Z ust profesora wydobywały się coraz bardziej zduszone jęki...

I kiedy wydawało się, że nikt go już nie uratuje, przez ciało głównego mechanika przebiegł nerwowy dygot, puścił swoją ofiarę, sflaczał i opadł na podłogę.

W tym momencie rozsunęły się automatyczne drzwi.

- Co tu się dzieje? - zawołał, stając na progu, kapitan Steve Rossner. - Wszystkie czujniki zwariowały! Wy, jak widzę, też.

- Będziesz mógł zapytać Cliffa, kiedy się obudzi, Steve - odparła biała jak kreda lekarka. - Wiele wskazuje na to, że nasz przyjaciel znów usłyszał swój głos wewnętrzny. I że tym razem otrzymał polecenie zgładzenia Umberta.

 

 

Lecieli nad Afryką. W nie osłoniętej chmurami przestrzeni Steve Rossner rozpoznawał wyraźnie charakterystyczny kuper Zielonego Przylądka, ujście Senegalu, plamę Dakaru, a dalej brunatnożółtą płachtę Sahary. „Śmieciarka" posuwała się planowo niczym wielki odkurzacz prowadzony wprawną ręką gosposi, zbaczając z orbity tylko wówczas, gdy pojawiał się następny obiekt do przejęcia.

Operacja „Rainbow", rozpoczęta pół roku temu, składała się z miesięcznych sesji, w trakcie których załoga wahadłowca rozpoznawała i chwytała w elektromagnetyczne sieci złom kosmiczny. W ciągu trwającego czterdzieści lat podboju przestrzeni pozaziemskiej w kosmosie nazbierało się nieprawdopodobnie dużo szmelcu i wreszcie należało coś z nim zrobić. Po udanym połowie dokonywano analiz, po czym wymontowywano co wartościowsze elementy. Następnie obiekt podlegał zdetonowaniu i strąceniu z orbity, tak że szczątki zawsze musiały spłonąć w górnych warstwach atmosfery.

Załoga statku składała się ledwie z czterech osób: kapitan Steve Rossner zajmował się nawigacją; profesor Umberto Galeni rozpoznawaniem i oszacowywaniem pochwyconych obiektów; Cliff Robbins doglądał techniki i robotów dokonujących demontażu w otwartej przestrzeni kosmicznej, często w trudniejszych przypadkach włączając się do akcji osobiście. Dla Betty Stone, lekarki i dietetyczki, był to lot debiutancki. Oczywiście poza szczupłą blon-dyneczką trzej mężczyźni stanowili zespół weteranów kosmosu - doskonale potrafili się nawzajem uzupełniać i zastępować.

Atak Cliffa w znacznym stopniu komplikował ich misję. Mieli właśnie rozpocząć demontaż wysłużonego satelity telekomunikacyjnego, pochwyconego przez system elektromagnetycznych wysięgników. Steve czym prędzej połączył się z Centrum w Houston i oględnie przedstawił stan Robbinsa.

- Czy stanowi zagrożenie dla lotu? - zapytał generał Greenson, wicedyrektor NASA, szef pionu wojskowego, odpowiedzialny za akcję „Rainbow".

- Nie, został bez trudności zamknięty w kabinie i poddany uspokajającej terapii.

- A dacie sobie we trójkę radę z demontażem satelity?

- Naturalnie.

- Zatem kontynuujcie program, a potem zobaczymy, czy każę wam natychmiast wracać do bazy, czy może Robbinsowi się poprawi na tyle, żeby przynajmniej wam nie przeszkadzał. Poleciłem już zbadać jego medyczne dossier. Dotąd nie mieliśmy z nim żadnych kłopotów, wyglądał na najzdrowszego z ludzi.

- Nie musi mi pan tego mówić, znam Cliffa wiele lat, jesteśmy przyjaciółmi. Nigdy nic nie sygnalizowało, żeby miał jakieś psychiczne problemy - rzekł Rossner, doznając nieprzyjemnego uczucia, że jednak kłamie...

Kłopoty z Cliffem zaczęły się wkrótce po wejściu „Rainbowa 3" na orbitę.

- A to co, magia? - zapytał Robbins, gdy siadający do śniadania Galeni wykonał gest przypominający z grubsza przeżegnanie.

Umberto podniósł na mechanika swoje wielkie, głęboko osadzone oczy.

- Czy masz coś przeciwko temu, że katolik żegna się przed posiłkiem? ..

Cliff nie odpowiedział, dłuższą chwilę wpatrywał się gdzieś w przestrzeń ponad głową Betty, potem mruknął tylko:

- Bóg jest blisko. I potrafi oddzielać ziarna od plew! Profesor nie powinien był kontynuować tematu, ale sprowokowany nie rezygnował.

- Sugerujesz, Cliff, że moje przeżegnanie jest tylko gestem bez znaczenia, nawykiem wyniesionym z dzieciństwa, nie wynikającym z wiary?

- Wiara? Czy w ogóle jest jeszcze coś takiego na świecie, w którym każda prawda wymaga naukowego udowodnienia? - wtrąciła się Betty.

Mechanik wstał energicznie.

- Przekonacie się, niedługo, bardzo niedługo! - Tu utopił swój wzrok w Galenim. - Zwłaszcza ty!

O rozmowie bardzo szybko zapomniano. Było tyle zajęć. Kontakt z kosmosem niektórych skłania do myślenia o sprawach ostatecznych. Steve nie doświadczał dotąd tego uczucia. Z romantycznych marzeń o podboju wszechświata wyleczył się dość dawno. Czasy programu „Apollo" minęły, a lot na Marsa znów przesunięto w bliżej nieokreśloną przyszłość. Doborowa grupa doświadczonych astronautów przerzedziła się. Z roku na rok fundusze NASA stawały się coraz skromniejsze, a program „Rainbow" egzystował tylko dlatego, że sam się finansował. A praca kosmicznego „śmieciarza" miała się do niegdysiejszych marzeń Steve'a tak, jak służba na promie, obsługującym dwa brzegi Hudson River, do przygód żeglarzy ze „Złotej Łani" lub choćby lotniskowca „Enterprise".

Rossner wiedział już, że nie postawi stopy na innej planecie i pogodził się z tym. Życie z wiekiem każdego uczy rezygnacji. Natomiast Bóg... Jak większość ludzi z jego pokolenia pożegnał się z Nim gdzieś na pierwszym roku studiów.

Tym dziwniejsza była dla niego przemiana Cliffa. Któregoś razu kapitan zajrzał do kabiny mechanika. Zaskoczył go obrazek Najświętszej Dziewicy przybity w miejscu, gdzie inni astronauci zwykli przyczepiać zdjęcia z holograficznego dodatku do „Playboya". Steve przyjrzał się półce. Biblia stanowiła element standardowego wyposażenia, ale pozostałe książki musiał skompletować sam Robbins - dzieła świętego Augustyna, Apokryfy Starego Testamentu, Klucz do Apokalipsy jakiegoś polskiego biskupa. Zadziwiające lektury jak na kogoś, kto przez piętnaście lat znajomości nigdy nie zdradził się transcendentalnymi zainteresowaniami.

Dotychczas jedyną znaną wszystkim pasją mechanika pokładowego były komputery i samochody. Rossner na całe życie zapamiętał lato, kiedy wspólnie, zdezelowanym pontiakiem, przemierzyli Góry Skaliste, a Robbins potrafił dokonywać niezwykłych cudów z zakresu mechaniki. Równie dobry był w kontaktach z dziewczynami. Steve, z natury nieśmiały i trochę sztywny, nie potrafił nadziwić się łatwości, z jaką Cliff podbijał serca tych wszystkich barmanek i recepcjonistek w hotelach, jak podrywał samotne, spragnione pięciogwiazdkowych przygód seksualnych turystki lub zamężne, ale bardzo znudzone sąsiadki z pól kempingowych. Przy okazji nie był samcem egoistą, zachowywał się wobec Steve'a niesłychanie koleżeńsko i zawsze dbał, żeby znalazło się również towarzystwo dla kolegi. W końcu to dzięki Robbinsowi poznał Patrycję...

A drugi znak?... Zbliżali się do sowieckiego satelity typu „Kosmos". Prom wykonał serię rutynowych manewrów, wysunięto chwytacze.

- Nie... Nie! Wstrzymać się! - krzyknął nagle Cliff. Miał nieprzytomną, bladą twarz przypominającą oblicza bohaterów malowideł el Greca.

- O co chodzi? - Galeni znad okularów nieprzyjaźnie łypnął na mechanika...

- Nie powinniśmy... Nie wolno nam! Wyglądał przy tym dziwnie, żyły mu nabrzmiały.

- O co chodzi, zauważyłeś, że coś jest nie w porządku? - zapytał Rossner.

- Nie powinniśmy cumować. Wyślijmy roboszperacza, sami zachowując bezpieczny dystans.

- Uważasz, że coś może nam grozić ze strony tego grata? Ale na jakiej podstawie? - dopytywał się Umberto. -Przecież demontowaliśmy już wiele satelitów tego typu. Rosjanie dostarczyli nam pełną dokumentację... Czy ten obiekt czymś się różni?

Robbins niczym pijak w stanie mocnego upojenia wpatrywał się tępo w konsoletę sterującą.

- Pułapka, pułapka - powtarzał.

Steve nigdy nie lekceważył intuicji kolegów. Mimo protestów Galeniego, który pomstował na tracenie czasu, wysłał robota zwiadowczego. Gdy ten znalazł się już przy „Kosmosie", ku zaskoczeniu wszystkich, Cliff nagle ocknął się z zamroczenia, odepchnął kapitana od pulpitu i wykonał manewr przypominający okrętową „całą wstecz".

Nawet nie zdążyli zaprotestować. Ledwie robot dotarł do sowieckiego sputnika, nastąpiła detonacja.

- Byłoby po nas - wyszeptała pobladła Betty Stone. -Jak domyśliłeś się tego prezentu z epoki Breżniewa?

- Powiedział mi - stwierdził Cliff.

- Kto?

- Leonid - odparł mechanik, jakby chodziło o rzecz oczywistą i zabrał się za swoje obowiązki.

 

 

Rossner był zmartwiony. Ostatni incydent w laboratorium wskazywał, że szaleństwo Robbinsa wkroczyło w nową, niebezpieczną fazę. Cliff, nawet wyleczony, nie będzie mógł już nigdy opuścić Matki Ziemi. Jak on to przeżyje? Nie miał przecież ani żony, ani dzieci... Ta praca była dla niego sensem życia.

Do sterowni zajrzała Betty.

- I co z nim? - zapytał, odrywając wzrok od ekranów. - Na razie jest spokojny. Dostał zastrzyk, będzie spał.

- Sądzisz, że atak może się powtórzyć?

- Nie wiem, coś się z nim dzieje dziwnego. Jest to dosyć nietypowe, mogę jednak podejrzewać schizofrenię.

Steve westchnął, ale nim zdążył coś powiedzieć, ode­zwał się brzęczyk. Galeni wszedł na linię.

- Spójrzcie na to, koniecznie spójrzcie na to! - wołał. Umberto znajdował się w cumowni. Rossner włączył niezwłocznie podgląd. Nie zauważył jednak nic interesującego, również czujniki wokół śluz milczały.

- Popatrzcie na zewnątrz! W sieci...

- Przecież widzę, jest w niej ten uszkodzony satelita francuski, którego mamy skasować.

- Ale za nim! Za nim!

Steve wykonał ruch zewnętrzną kamerą.

- Niczego za nim nie widzę.

- No właśnie, nie dostrzegasz, czujniki nie rejestrują, a ja mam dowody, że znajduje się tam obiekt o połowę mniejszy od „Francuza", tylko że absolutnie niewidzialny dla naszych urządzeń...

- To na jakiej podstawie twierdzisz, że coś tam jest?

- Bo przez wizjer dostrzegam go gołym okiem. Przyjdźcie tu do mnie i zobaczcie sami!

 

 

Generał Greenson lubił pracować nocą. Wówczas ośrodek w Houston pustoszał. Nikt mu nie przeszkadzał, nie zakłócał zapoznawania się ze sprawozdaniami i zawartością sympatycznej piersiówki, z którą jednak nie kontaktował się nazbyt często.

W medycznym dossier Cliffa nie znaleziono nawet wzmianki o jakichkolwiek chorobach psychicznych. Nic nie wskazywało na obciążenia dziedziczne; jego przodkowie, twardzi górnicy z Apallachów, nie odznaczali się niczym szczególnym, co mogło zostać odnotowane na kartach amerykańskiej medycyny. Owszem, Emma Robbins urodziła go jako panna, ale Sam, ojciec chłopca, po powrocie z wojny koreańskiej niezwłocznie się z nią ożenił.

Greenson wyciągnął raporty na temat produktów spożywanych na promie, porównywał analizy wydzielin przekazane przez pannę Stone.

- To najbardziej zdrowy wariat na świecie - orzekł konsultant, doktor Jablonsky. - Zdarza się.

Greenson sięgał po piersiówkę, kiedy odezwał się żółty telefon. Zwierzchnik „Rainbowa 3" nie lubił aparatu obsługującego tajną linię z Waszyngtonu. Któż mógł dzwonić o tej porze? Pentagon, CIA, Biały Dom...

- Chyba nie obudziłem cię, Roń? - Charakterystyczny ostry, a jednocześnie powolny timbre głosu Mario Mendeza, prezydenckiego doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego, poznałby nawet w piekle. - Myślałem, że to ty zadzwonisz.

- Ja? - zdziwienie Greensona było tak szczere, że Mendez trochę się zawahał.

- No, chodzi mi o to nowe kosmiczne znalezisko. Powinieneś nas chyba poinformować?

- Znalezisko? Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odszkodowanie.xlx.pl
  • Linki

    Strona Główna
    Nowy wspaniały świat, KSIĄŻKI, Nowy wspaniały świat ALDOUS HUXLEY
    Nora Roberts - Potęga miłości, książki, Nora Roberts
    Niezwykły gentelmen - Heyer Georgette , Książki - romanse, Heyer Georgette
    Nieoczekiwana pieśń - Johansen Iris, Książki - romanse, Johansen Iris
    Niebezpieczna miłość - Linda Howard , Książki - romanse, Howard Linda
    Nowa Rebelia, książki , Star Wars, STAR WARS pojedyńcze
    Nora Roberts 02 - Klucz wiedzy, Ksiażki, Nora Roberts, Kluczy Trylogia
    Norton Andre - Imperium orła, Ksiazki... komiksy, Andre Norton - Zbiór Cykli i Książek
    Norton Andre - Świt 2250, Ksiazki... komiksy, Andre Norton - Zbiór Cykli i Książek
    Norton Andre - Mroczny muzykant, Ksiazki... komiksy, Andre Norton - Zbiór Cykli i Książek
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przykominku.pev.pl