[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nora Roberts - W zaklętym kręgu
PROLOG
Magia naprawdę istnieje. Jak można w to wątpić, skoro istnieją także tęcze, kwiaty, muzyka
wiatru i milczenie gwiazd. To taki prosty, a zarazem niezwykły element naszego życia.
Jednak niektórzy otrzymali od losu coś więcej. To właśnie oni zostali wybrani, by przekazywać
to niezwykłe dziedzictwo z pokolenia na pokolenie. Przodkami ich byli Merlin, czarodziejka
Ninian, królowa wróżek Rhiannon oraz dźiny z Arabii. To w ich żyłach płynęła moc Celta Finna,
ambitnej Morgan le Fay oraz wielu innych, których imiona wypowiadano wyłącznie potajemnie i
szeptem.
Kiedy świat był jeszcze młody, a magia tak powszechna jak krople deszczu, w głębi borów
tańczyły wróżki – i czasami na swoje nieszczęście, a czasami z miłości – łączyły się ze zwykłymi
śmiertelnikami.
I robią to nadal.
Anastasia miała sięgające daleko wstecz koneksje i prastare moce. Już jako dziecko rozumiała –
nauczyła się – że za takie dary trzeba zapłacić wysoką cenę. Nawet kochający rodzice nie byli w
stanie obniżyć tych kosztów albo ponieść ich zamiast niej. Mogli ją tylko kochać, uczyć i patrzeć,
jak z dziewczynki zmienia się w kobietę. Mogli trwać przy niej z nadzieją, że przyjmie cierpienia
i radości tej najbardziej fascynującej ze wszystkich podróży.
A ponieważ czuła więcej niż inni, bo tego wymagał od niej dar, który otrzymała wraz z życiem,
nauczyła się cenić spokój.
Jako kobieta wolała wieść spokojne życie i często była sama, nie odczuwając przy tym mąk
samotności.
Jako czarodziejka akceptowała swój dar, nigdy też nie zapominała, że wiąże się z nim spora
odpowiedzialność.
Być może, jak wszyscy zwyczajni śmiertelnicy - i nie tylko oni - tęskniła za prawdziwą miłością.
Bo któż mógł wiedzieć lepiej niż ona, że nie ma mocy, nie ma zaklęć i czarów większych niż dar
otwartego, kochającego serca.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Kiedy Anastasia zobaczyła małą dziewczynkę, wyglądającą zza krzaka róż, nie przypuszczała, że
to dziecko odmieni jej życie. Pracowała właśnie w ogro-dzie i nucąc półgłosem, z lubością
wdychała zapach ziemi. Wrześniowe słońce było złociste, a łagodny szum morza rozbijającego
się o skały, stanowił wspa-niałe tło dla bzyczenia pszczół i ptasich treli. Olbrzymi kocur
wyciągnął się na trawie i przez sen machał puszystym ogonem.
Motyl przysiadł jej na ręce, a ona koniuszkiem palca obwiodła jego przejrzyste skrzydełka. Kiedy
odfrunął, usłyszała trzask gałęzi. Podniosła wzrok i zobaczyła drobną twarzyczkę, wyglądającą
zza żywopłotu.
Uśmiechnęła się przyjaźnie. Buzia była naprawdę urocza. Ze spiczastym podbródkiem, zadartym
noskiem i wielkimi niebieskimi oczyma, w których odbijał się błękit nieba. Całości dopełniała
lśniąca, ciemnobrązowa czupryna.
Dziewczynka odpowiedziała uśmiechem. W jej oczach malowała się ciekawość.
- Dzień dobry - odezwała się Ana, jakby zawsze znajdowała małe dziewczynki w swoim
ogrodzie wśród róż.
- Hej! - Dziewczynka miała przenikliwy głosik.
- Czy pani umie łapać motyle? Mnie się nigdy nie udało pogłaskać motyla.
- Myślę, że umiem. Ale lepiej tego nie robić, chyba że same cię o to poproszą.
Odgarnęła włosy z czoła i przysiadła na piętach. Poprzedniego dnia zauważyła w uliczce
ciężarówkę, z której wyładowywano meble. Stąd wniosek, że właśnie poznała nową sąsiadkę.
- Czy to ty wprowadziłaś się do tego domu obok?
- Aha. Będziemy tu mieszkać. Bardzo mi się tu podoba, bo z mojego pokoju widzę morze.
Widziałam też fokę. W Indianie można je było zobaczyć tylko w zoo. Mogę do pani przyjść?
- Oczywiście. - Ana odstawiła łopatę. Dziewczynka przecisnęła się między krzewami róż. W
ramionach trzymała szczeniaka. - A to kto?
- To Daisy. - Mała wycisnęła czuły pocałunek na łebku pieska. - Labrador złocisty. Sama ją
wybrałam przed wyjazdem z Indiany. Przyleciałyśmy tu samolotem, ale wcale się nie bałyśmy.
Muszę się nią opiekować. Karmię ją, daję jej pić, szczotkuję jej sierść i w ogóle robię wszystko,
bo ja za nią odpowiadam.
- Jest śliczna - stwierdziła Ana. I pewnie za ciężka dla sześcioletniej
dziewczynki. Wyciągnęła ręce. - Mogę ją potrzymać?
- Lubi pani psy? - zaszczebiotała dziewczynka, podając Daisy. - Bo ja lubię. Psy i koty, i
wszystko. Nawet chomika Billy' ego Walkera. Pewnego dnia będę miała konia. Trzeba się będzie
o to postarać. Tak mówi mój tata. Trzeba się będzie o to postarać.
Ana, oczarowana, pogłaskała pieska, a on sapnął i polizał ją po ręce. Pomyślała, że ta mała
dziewczynka to jest sam urok.
- Bardzo lubię psy i koty, i wszystko - powiedziała. - Mój kuzyn ma konie. Dwa duże i jednego
źrebaczka.
- Naprawdę? - Dziewczynka przykucnęła i zaczęła głaskać śpiącego kota. - Będę mogła je
zobaczyć?
- To niedaleko stąd, więc może pojedziemy tam któregoś dnia. Musimy tylko zapytać twoich
rodziców, czy ci pozwolą.
- Moja mama poszła do nieba. Jest teraz aniołem.
Anie serce ścisnęło się w piersi. Wyciągnęła rękę i pogłaskała dziewczynkę po lśniącej
czuprynie. Na szczęście nie odebrała wibracji bólu. W sercu dziecka były jedynie miłe
wspomnienia. Dziewczynka podniosła na nią oczy i uśmiechnęła się.
- Nazywam się Jessica. Ale może pani mówić do mnie Jessie.
- A ja się nazywam Anastasia. - Wiedziona instynktem nachyliła się i pocałowała zadarty nosek. -
Możesz mówić do mnie Ana.
Po tej prezentacji Jessie zasypała Anę gradem pytań, dostarczając jej przy okazji szczegółowych
informacji na własny temat. Niedawno miała urodziny. Skończyła sześć lat. We wtorek pójdzie
do pierwszej klasy w nowej szkole. Najbardziej lubi kolor czerwony i nie znosi fasolki.
Czy Ana może jej pokazać, jak sadzi się kwiaty? Czy jej kot ma jakieś imię? Czy ma córeczkę?
Czemu nie ma dzieci?
Siedziały na słońcu - mały chochlik w różowych ogrodniczkach i długonoga kobieta w
uwalanych ziemią szortach - a kocur Quigley ignorował przyjazne zaczepki Daisy.
Ana miała długie włosy w kolorze dojrzałej pszenicy, które związała w koński ogon. Kilka
pasemek wysunęło się z gumki i tańczyło wokół twarzy. Nie uży-wała kosmetyków. Jej delikatna
uroda była równie naturalna jak jej moce i stanowiła kombinację celtyckiego kośćca, zamglonych
oczu, szerokich, roman-tycznych ust Donovanów i jeszcze tego czegoś, co nieokreślone. A poza
tym
miała serce wypisane na twarzy.
Szczeniak pomaszerował do skalnego ogródka, żeby obwąchać zioła. Ana roześmiała się z
czegoś, co powiedziała Jessica.
- Jessie! - Głęboki, męski głos pełen niepokoju niósł się ponad krzakami róż. - Jessico Alice
Sawyer!
- Oho, użył pełnego nazwiska! - Jessie poderwała się, ale w jej oczach zamigotały wesołe
iskierki. Widocznie nie bała się reprymendy.
- Tu jestem, tatusiu! Jestem z Aną! Chodź do nas!
W chwilę później nad różami wyrosła wysoka sylwetka mężczyzny. Nie trzeba było mieć
żadnego nadzwyczajnego daru, żeby wyczuć fale ulgi, przygnębienia i irytacji. Ana zamrugała
powiekami, zdumiona, że ten szorstki mężczyzna jest ojcem małego elfa, podrygującego u jej
boku.
Może to kilkudniowy zarost sprawiał, że wyglądał tak groźnie. Ale chyba raczej nie. Pod cieniem
zarostu skrywała się twarz o ostrych rysach i pełnych, z goryczą zaciśniętych ustach. Tylko oczy
przypominały oczy córki. Były przejrzyste, ale ich jaskrawy błękit zmącony był nutą niepokoju.
Słońce obudziło miedziane refleksy w jego ciemnych, zmierzwionych włosach, kiedy
przeczesywał je palcami.
Z dołu wyglądał jak olbrzym: atletycznie zbudowany, w podartym podkoszulku i spłowiałych
dżinsach, prujących się na szwach.
Obdarzył Anę długim, nieufnym spojrzeniem, a potem przeniósł wzrok na córkę.
- Jessico, nie mówiłem ci, że masz się bawić na podwórku?
- Chyba mówiłeś. - Dziewczynka posłała mu ujmujący uśmiech. - Ale Daisy i ja usłyszałyśmy
śpiew Any. Zobaczyłyśmy, jak motyl siada jej na ręce, a potem ona zaprosiła nas do swojego
ogródka. Ana ma kota. Jej kuzyn ma konie. A kuzynka ma i kota, i psa.
Ojciec, najwidoczniej przyzwyczajony do paplaniny córki, spokojnie ją przeczekał.
- Kazałem ci zostać na podwórku - powiedział, kiedy wreszcie skończyli. - Nie było cię, więc się
zaniepokoiłem.
Powiedział to niezbyt głośno, spokojnym tonem. Ana poczuła nagły przypływ szacunku do tego
mężczyzny, który nie musiał podnosić głosu, żeby przekazać swoje racje.
- Przepraszam, tatusiu - mruknęła Jessie, a usta wygięły jej się w podkówkę.
- To raczej ja powinnam pana przeprosić. - Ana wstała i położyła Jessie rękę na ramieniu. W
końcu ona także miała w tym swój udział. - To ja ją tu zaprosiłam i tak nam się dobrze
rozmawiało, że nawet nie przyszło mi do głowy, że może się pan niepokoić o córkę.
Nie odpowiedział, tylko patrzył na nią przez chwilę tymi swoimi błękitnymi oczyma, aż poczuła
się jak skarcone dziecko, a potem znów przeniósł wzrok na Jessie. Wtedy uświadomiła sobie, że
przez cały czas wstrzymywała oddech.
- Przyjdź tu z Daisy. Trzeba ją nakarmić.
- Dobrze. - Jessie wzięła na ręce opierającego się szczeniaka i już miała podejść do żywopłotu,
kiedy jej ojciec skinął głową.
- Podziękuj pani...
- Donovan. Nazywam się Anastasia Donovan.
- Podziękuj pani Donovan za to, że poświęciła wam swój czas.
- Dziękuję, że nam poświęciłaś swój czas, Ana - powiedziała Jessica przesadnie uprzejmym
tonem, po czym posłała jej porozumiewawczy uśmiech. - Czy będę mogła znowu przyjść do
ciebie?
- Mam nadzieję, że będziesz przychodzić. Jessie promiennie uśmiechnęła się do ojca.
- Nie chciałam cię zmartwić, tatusiu, naprawdę. Mężczyzna nachylił się i pstryknął ją w nos.
- Łobuzica! - Ana usłyszała w jego głosie bezgraniczną miłość.
Jessie, chichocząc, pobiegła przez podwórko, a szczeniak wiercił jej się w ramionach. Ana
patrzyła na to z uśmiechem, który zamarł jej na twarzy, kiedy poczuła na sobie spojrzenie
zimnych, niebieskich oczu.
- To uroczy dzieciak - zaczęła i ku swemu zdumieniu poczuła, że ma spocone dłonie. Szybko
otarła je o szorty. - Przykro mi, że się pan niepokoił, ale mam nadzieję, że pozwoli jej pan
przychodzić do mnie częściej.
- To nie pani wina. - Jego ton był obojętny, ani przyjazny, ani wrogi. Ana odniosła przykre
wrażenie, że jest taksowana od stóp, obutych w pozieleniałe od trawy tenisówki, do potarganej
głowy. - Jessie jest z natury ufna i ciekawa. Czasami nawet za bardzo. Ona jeszcze nie wie, że są
na świecie ludzie, którzy mogliby to wykorzystać.
- Ma pan rację, panie Sawyer - Ana pochyliła głowę. - Ale mogę pana zapewnić, że nie pożeram
małych dziewczynek na śniadanie.
W odpowiedzi uśmiechnął się. Kiedy z jego twarzy zniknęła surowość, wydał
się Anie piekielnie seksowny.
- Zdecydowanie nie odpowiada pani mojemu wyobrażeniu wiedźmy, panno Donovan. Teraz to ja
chciałbym przeprosić za moją obcesowość. Ale Jessie napędziła mi stracha. Jeszcze się nie
rozpakowałem, a już ją zgubiłem.
- Na szczęście się znalazła, tyle że nie na swoim miejscu. - Ana spróbowała się uśmiechnąć.
Popatrzyła na piętrowy drewniany budynek w sąsiedztwie i pomyślała, że choć zawsze ceniła
sobie spokój, szczerze się ucieszyła, że znów ktoś miał tam zamieszkać. - Miło jest mieć w
pobliżu małe dziecko, zwłaszcza tak ujmujące jak Jessie. Mam nadzieję, że pozwoli jej pan
przychodzić.
- Czasami zastanawiam się, czy moje pozwolenie w ogóle się liczy. - Pogłaskał czerwoną
różyczkę. - Musiałaby pani posadzić bardzo wysoki żywopłot, żeby ją zniechęcić. - Pomyślał, że
przynajmniej będzie wiedział, gdzie jej szukać, kiedy znowu zniknie.
- I niech się pani nie waha odesłać ją do domu, kiedy będzie siedziała za długo. - Schował ręce do
kieszeni. - Pójdę sprawdzić, czy przypadkiem moja mała nie karmi Daisy naszym obiadem.
- Panie Sawyer? - odezwała się Ana, kiedy się odwrócił. - Mam nadzieję, że spodoba się panu w
Monterey.
- Ja też. Dziękuję. - Przeciął trawnik i drewniany taras, i zniknął we wnętrzu domu.
Ana przez dłuższą chwilę nie ruszała się z miejsca. W końcu głęboko odetchnęła i zaczęła
zbierać narzędzia ogrodnicze, a Quigley miękko ocierał jej się o nogi.
Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni powietrze było tak naładowane energią.
Z całą pewnością nie potrafiła sobie też przypomnieć, kiedy po raz ostatni pociły jej się dłonie,
bo spojrzał na nią jakiś mężczyzna.
A poza wszystkim nie pamiętała, żeby kiedykolwiek ktoś patrzył na nią w taki sposób. Bo ten
mężczyzna nie tylko patrzył na nią, ale i w nią, i jakby poprzez nią - i to jednocześnie. Niezły
trik, myślała, odnosząc narzędzia do szklarni.
Intrygująca z nich para. Ojciec i córka. Popatrzyła na sąsiedni dom. Co w tym dziwnego, że się
nimi interesuje? W końcu to jej najbliżsi sąsiedzi. Ale Ana, nauczona przykrymi
doświadczeniami, była również na tyle mądra i ostrożna, że nie pozwoliłaby już sobie na to, by
ciekawość zaprowadziła ją dalej, niż wyma-gała tego zwykła sąsiedzka życzliwość.
Tylko nieliczni wybrańcy otrzymali to, co nie było przeznaczone dla zwykłych śmiertelników.
Ceną za jej moce było czułe serce, które kiedyś już wiele wycierpiało, gdy zostało odrzucone.
Ale teraz nie chciała do tego wracać. Na myśl o ojcu i córce uśmiechnęła się. Ciekawe, jak
zachowałby się ten surowy mężczyzna, gdyby mu powiedziała, że wprawdzie nie jest wiedźmą -
o, co to, to nie! - ale za to bez wątpienia jest wróżką.
W zalanej słońcem i rozpaczliwie zabałaganionej kuchni Boone Sawyer póty grzebał w pudłach,
póki nie znalazł rondla. Był przekonany, że przeprowadzka do Kalifornii była słusznym krokiem
- wciąż to sobie powtarzał - ale zdecydowanie przeliczył się, jeżeli chodziło o czas, kłopoty i
niewygody związane ze zmianą miejsca zamieszkania.
Co zabrać? Co zostawić? Trzeba było wynająć firmę transportową. Przesłać samochód.
Przetransportować szczeniaka, w którym Jessie zakochała się od pierwszego wejrzenia.
Wytłumaczyć swoją decyzję zmartwionym dziadkom. Zapisać córkę do szkoły i skompletować
szkolną wyprawkę. Boże, czy będzie musiał przeżywać ten koszmar każdej jesieni przez
następnych jedenaście lat?
Na szczęście najgorsze miał już za sobą. Taką miał przynajmniej nadzieję. Teraz pozostało mu
tylko rozpakować się, poukładać rzeczy na swoje miejsca i zamienić obcy budynek we własny
dom.
Jessie była szczęśliwa. A to dla niego najważniejsze. Z drugiej strony, pomyślał, krojąc wołowinę
na obiad, Jessie wszędzie była szczęśliwa. Jej promienne usposobienie i zdumiewająca łatwość
zawierania przyjaźni stanowiły dla niego zarówno źródło radości, jaki i zdumienia. Boone nie był
w stanie pojąć, jak dziecko, które w wieku dwóch lat straciło matkę, mogło być tak pogodne,
pewne siebie i.. . normalne.
Wiedział jednak, że gdyby nie lessie, po śmierci Alice postradałby zmysły.
Teraz już nie myślał zbyt często o Alice. Czasami nawet odczuwał z tego powodu wyrzuty
sumienia. Kochał ją - i to jak! - a dziecko, które poczęli, było żywym testamentem ich miłości. Z
Alice żył jednak krócej niż bez niej, więc choć na dowód nieprzemijalności ich uczucia próbował
wytrwać w bólu, jego miłość bladła z upływem czasu i wśród prozy życia.
Alice odeszła, ale Jessie została. To dla dobra Jessie - i własnego - podjął trudną decyzję o
przeprowadzce do Monterey. W Indianie, w domu, który zbu-
dowali, kiedy Alice nosiła lessie pod sercem, zbyt wiele łączyło go z przeszłością. Rodzice jego i
Alice mieszkali w najbliższej okolicy, a lessie, jako jedyna wnuczka, znalazła się w centrum
uwagi, stając się przedmiotem subtelnej rywalizacji.
Ze swojej strony Boone miał już dość ciągłych pouczeń oraz mniej lub bardziej łagodnej krytyki
jego metod wychowawczych. Dopiekła mu też świadomość, że nieustannie go z kimś swatano.
Dziecko potrzebuje matki. Mężczyzna potrzebuje żony. Jego matka za cel życia postawiła sobie
znalezienie mu idealnej partnerki.
A ponieważ zaczynało go to poważnie denerwować, a także ponieważ zdał sobie sprawę, że jeśli
zostanie w swoim starym domu, na zawsze ugrzęźnie we wspomnieniach, postanowił się
przeprowadzić.
Pracować mógł wszędzie. Koniec końców jego wybór padł na Monterey, a to z powodu klimatu,
stylu życia i dobrych szkół. A także dlatego, że jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mu, że to jest
najlepsze miejsce. Dla niego i dla Jessie.
Podobało mu się, że z okien widać było morze i fantazyjnie ukształtowane cyprysy. Oraz to, że
miał niewielu sąsiadów. To Alice lubiła otaczać się ludźmi. Nie bez znaczenia pozostawał też
fakt, że odległość od drogi była na tyle duża, by stłumić odgłosy przejeżdżających samochodów.
Wyglądało na to, że podjął właściwą decyzję. Jessie już zaczęła zapuszczać tu korzenie.
Wprawdzie kiedy zniknęła mu z oczu, przeżył kilka chwil para-liżującego lęku, ale powinien był
wiedzieć, że poszła poszukać sobie kogoś, z kim mogłaby porozmawiać i kogo mogłaby
oczarować.
A ta kobieta!
Marszcząc brwi, Boone nakrył rondel pokrywką, żeby mięso mogło się chwilę podusić. Dziwna
osoba, pomyślał, nalewając sobie kubek kawy, którą zamierzał wypić na tarasie. Jeden rzut oka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odszkodowanie.xlx.pl
  • Linki

    Strona Główna
    Nowy wspaniały świat, KSIĄŻKI, Nowy wspaniały świat ALDOUS HUXLEY
    Niezwykły gentelmen - Heyer Georgette , Książki - romanse, Heyer Georgette
    Nieoczekiwana pieśń - Johansen Iris, Książki - romanse, Johansen Iris
    Niebezpieczna miłość - Linda Howard , Książki - romanse, Howard Linda
    Nowa Rebelia, książki , Star Wars, STAR WARS pojedyńcze
    Norton Andre - Imperium orła, Ksiazki... komiksy, Andre Norton - Zbiór Cykli i Książek
    Norton Andre - Świt 2250, Ksiazki... komiksy, Andre Norton - Zbiór Cykli i Książek
    Norton Andre - Mroczny muzykant, Ksiazki... komiksy, Andre Norton - Zbiór Cykli i Książek
    Norton Andre - Zwierciadło Przeznaczenia, Ksiazki... komiksy, Andre Norton - Zbiór Cykli i Książek
    Norton Andre - Lodowa korona, Ksiazki... komiksy, Andre Norton - Zbiór Cykli i Książek
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • darkenrahl.keep.pl