[ Pobierz całość w formacie PDF ]

AMÉLIE

NOTHOMB

BIOGRAFIA

GŁODU

Biographie de la faim

Przełożyła

Joanna Polachowska

Jest na oceanie pewien archipelag, Vanuatu, dawne Nowe Hebrydy, który nigdy nie zaznał głodu. Położony między Nową Kaledonią i wyspami Fidżi od tysiącleci posiadał dwa atuty, same w sobie będące rzadkością i niezmiernie rzadko idące z sobą w parze: dostatek oraz odosobnienie. Co prawda w przypadku archipelagu ta ostatnia zaleta zakrawa trochę na pleonazm. Ale znane są wyspy bardzo uczęszczane, tymczasem wysp równie mało odwiedzanych jak Nowe Hebrydy dotąd nie było.

Jest to osobliwa prawda historyczna: nikt nigdy nie miał ochoty wybrać się na Vanuatu. Nawet taki wyrzutek geografii jak wyspa Desolación (czyli wyspa Rozpaczy) ma swoich piewców: w jej osamotnieniu jest coś atrakcyjnego. Człowiek, który chce podkreślić swoją samotność czy odstawiać poetę wyklętego, najlepszy efekt uzyska, mówiąc: „Wracam właśnie z wyspy Desolación". Ktoś, kto wraca z Markizów, wzbudzi refleksję ekologiczną, kto wraca z Polinezji, przypomni o Gauguinie itp. Powrót z Vanuatu nie wywołuje żadnej reakcji.

Jest to o tyle dziwne, że Nowe Hebrydy są uroczymi wyspami. Oferują typowe oceaniczne atrakcje, rozniecające marzenia: palmy, plaże czystego piasku, owoce egzotyczne, kwiaty, przyjemne życie i tak dalej. Parodiując Vialatte'a, można by powiedzieć, że są to wyspy w najwyższym stopniu wyspiarskie; dlaczego więc magia wyspiarskości, działająca na każdej najmniejszej wyłaniającej się z morza skale, w przypadku Efate i jej siostrzyc nie działa?

Jest tak, jakby Vanuatu nikogo nie interesowało.

Fascynuje mnie ten brak zainteresowania.

Leży przede mną mapa Oceanii ze starego Larousse'a z 1975 roku. W owym czasie republika Vanuatu jeszcze nie istniała; Nowe Hebrydy były kondominium francusko-brytyjskim.

Mapa wiele mówi. Oceanię dzielą owe niedorzeczne i cudowne zjawiska, jakimi są granice morskie, swoją zawiłością i rygoryzmem przypominające kubizm. Jest w tym coś z zabawy w zbiory; i tak wyspy Wallis oddzielone są od wysp Samoa, te z kolei zdają się przynależeć do Wysp Cooka - istna chińszczyzna. Spotyka się tu zagmatwane konfiguracje polityczne, a nawet ostre kryzysy: Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię dzieli spór o wyspy Line, równie mało znane pod bajeczną nazwą Sporad Środkowopolinezyjskich. Z kolei Karoliny, które znalazły sposób, by należeć jednocześnie do Australii, Nowej Zelandii i Wielkiej Brytanii, posuwają swą przewrotność tak daleko, że pozostają również pod protektoratem angielskim. Itd.

Oceanię można by uznać za ekscentryczkę atlasu. Pośród tylu różnych osobliwości Vanuatu zwraca uwagę swoją atonią. Nie ma na to usprawiedliwienia; żeby pozostawać pod wspólnymi rządami dwóch krajów tradycyjnie tak sobie nieprzyjaznych jak Francja i Wielka Brytania i nie zdołać rozniecić bodaj najdrobniejszego konfliktu - to zakrawa na złą wolę. Żeby zdobyć niepodległość, przez nikogo niezakwestionowaną - i przez nikogo niezauważoną! - to budzi niemal politowanie.

Od tej pory Vanuatu jest gniewne. Nie wiem, czy Nowe Hebrydy już takie były. Ale Vanuatu jest, bez wątpienia. Mam na to dowody. Zrządzenie losu sprawiło, że otrzymałam katalog sztuki oceanicznej, zadedykowany mi z imienia i nazwiska (dlaczego?) przez autora, obywatela Vanuatu. Ów mężczyzna o nazwisku tak skomplikowanym, że nie jestem w stanie go przytoczyć, ma do mnie żal, jeśli dobrze zrozumiałam tych kilka odręcznie skreślonych linijek:

Dla Amelie Nothomb,

Choć wiem, że ma pani to w nosie.

Podpis

11 lipca 2003

Czytając to, wytrzeszczyłam oczy. Z jakiej racji osobnik, który mnie nigdy nie spotkał, z góry zaopiniował, że zareaguję na jego katalog tak grubiańską obojętnością?

Choć jestem całkowitą ignorantką, przekartkowałam jednak książkę ilustrowaną obrazkami. Jak wszystkim wiadomo, zupełnie się na tym nie znam: moje zdanie najmniej się tu liczy. Co nie znaczy, że go nie mam.

Zobaczyłam przedziwne amulety z Nowej Gwinei, eleganckie malowane tkaniny z wysp Samoa, śliczne wachlarze z wysp Wallis, ciekawe drewniane naczynia z Wysp Salomona itp. Ale ilekroć od jakiegoś obiektu wiało nudą, nie potrzebowałam nawet czytać podpisu: był to grzebień (albo maska, albo wizerunek) pochodzący z Vanuatu, osobliwie przypominający grzebienie (albo maski, albo wizerunki) widywane w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach miejskich muzeów staroci na całym świecie, w których człowiek z ciężkim westchnieniem zmuszony jest podziwiać nieśmiertelne kawałki krzemienia czy naszyjniki z zębów, jakimi nasi odlegli przodkowie uważali za konieczne zapełniać swoje groty. Wystawianie takich przedmiotów uważałam zawsze za niedorzeczność, zupełnie tak, jak gdyby archeologowie przyszłości umyślili sobie wystawiać nasze plastikowe widelce czy papierowe talerze.

Wyglądało na to, że ów człowiek z Vanuatu wiedział z góry, że cacka z jego kraju mnie nie zafascynują. Najgorsze, że miał rację. Jedyne, czego być może nie przewidział: że właśnie to zwróci moją uwagę.

Przy bliższej lekturze katalogu zaintrygował mnie inny jeszcze szczegół. Powtarzającym się motywem prymitywnej sztuki Oceanii wydawał się jam: słodki ziemniak, rodzaj oceanicznego patata, obiekt autentycznego kultu. Uwaga dla tych, którym po przeczytaniu tego zbierze się na kpiny: nasi prehistoryczni przodkowie również uwieczniali pożywienie. A nie sięgając tak daleko wstecz, czyż nasze martwe natury nie obfitują w jadło?

Temu, kto prychnie: „Zgoda, ale żeby kartofle!", odpowiem, że każdy ma taki kawior, na jaki go stać. Jedyną stałą cechą artystycznego przedstawienia artykułów żywnościowych jest to, że rysownik (rzeźbiarz, malarz itp.) wybiera pokarmy rzadkie, nigdy zwykłą strawę. I tak na przykład dowiedziono, że w Lascaux ludzie żywili się wyłącznie mięsem rena - tymczasem na wspaniałych murach katedry nie ma żadnych rysunków rena. Odwieczna niewdzięczność ludzkiego umysłu, który woli sławić przepiórki i homary niż chleb, któremu zawdzięcza życie.

Krótko mówiąc, jeśli mieszkańcy Oceanii tak często powracali do motywu patata, to dlatego, że spożywali go od święta, dlatego, że niełatwo było im wyhodować jego bulwy. Gdyby u nas ziemniaki należały do rzadkości, jedzenie puree uchodziłoby za snobizm.

Tymczasem w katalogu nie było żadnego ziemniaka i w ogóle żadnego przedstawienia żywności pochodzącego z Vanuatu. Nie ulegało wątpliwości, że jego mieszkańcy nie mieli marzeń związanych zjedzeniem. Dlaczego?

Bo nie byli głodni. Nigdy nie zaznali głodu.

Inna uwaga: tą z wysp oceanicznych, z której pochodziło najwięcej motywów patata i ogólnie jedzenia, była Nowa Gwinea. Również twórczość artystyczna tej wyspy wydała mi się najbogatsza, najżywsza i najbardziej oryginalna - nie tylko jej wizerunki „spożywcze", ale również przedmioty, prawdziwie kunsztowne. Czyż nie taki z tego wniosek, że ci ludzie wpierw doświadczyli głodu i ten głód ich rozbudził?

Zdecydowanie przychylne koleje losu sprawiły, że spotkałam niedawno trzech obywateli z Vanuatu. Wszyscy trzej prezentowali się nadzwyczajnie: przypominali baobaby.

Mieli ich gabaryty, bogate czupryny i, że tak powiem, spojrzenie: przepastne senne oczy. Nie ma w tym nic pejoratywnego, senność to nie wada.

Z tymi trzema osobnikami znalazłam się przy stole. Inni biesiadnicy jedli, to znaczy wyglądali na ludzi, którym dopisuje apetyt, i rzeczywiście w równym tempie pochłaniali kęsy.

Natomiast trzej mężczyźni ledwie skubali swoje jedzenie - przywodzili na myśl nie tyle ascetów, ile ludzi wstających od stołu po skończonym posiłku. Kiedy ktoś zapytał, czy jedzenie im nie smakuje, jeden z nich odparł, że jest bardzo smaczne.

- Więc dlaczego nie jecie?

- Bo nie jesteśmy głodni.

W sposób oczywisty nie kłamał.

Reszcie ta odpowiedź wystarczyła. Ja drążyłam dalej.

- Dlaczego nie jesteście głodni?

Obywatele Vanuatu mieliby pełne prawo obruszyć się, że każą im się usprawiedliwiać na podobną okoliczność. Tak się jednak nie stało. Ten, który wyglądał na rzecznika całej trójki, musiał uznać moje pytanie za dopuszczalne: powoli, jak ktoś ponad miarę najedzony i nieprzywykły do wysiłku, przemówił:

- Na Vanuatu jedzenie jest wszędzie. Nigdy nie musieliśmy go wytwarzać. Człowiek wyciąga ręce i w jedną spada orzech kokosowy, w drugą kiść bananów. Wchodzi dla ochłody do morza i nie może wyjść, nie wynosząc z niego pięknych muszli, jeżowców, krabów i ryb o najbardziej wyszukanym smaku. Spaceruje po dżungli, gdzie ptaków jest zatrzęsienie: zmuszony jest oddać im przysługę, usuwając z gniazd nadwyżkę jaj, a czasami też ukręcając szyję jednemu z tych latających stworzeń, które na jego widok nawet nie uciekają. Samice guźców, które mają zbyt dużo mleka, bo one również są przekarmione, błagają nas, żeby im ulżyć i je wydoić; wydają przejmujące krzyki, które milkną dopiero wtedy, kiedy spełni się ich prośbę.

Przerwał. Po chwili milczenia dodał:

- To straszne.

Speszony własną opowieścią zakończył:

- I tak jest na Vanuatu od zawsze.

Wszyscy trzej popatrzyli na siebie posępnie, dzieląc ów przygniatający i trudny do opisania sekret nieustannej nadobfitości, po czym zapadli w pełne przygnębienia milczenie, zdające się mówić: „Nie macie pojęcia, jak to jest".

Brak łaknienia jest dramatem, którym nikt jak dotąd bliżej się nie zajął.

Istnieje obawa, że podobnie jak w przypadku tych chorób sierocych, które nie interesują nauki, brak łaknienia również nie wzbudzi ciekawości: nikt oprócz ludności Vanuatu nie jest dotknięty tą przypadłością.

Nasze zachodnie przekarmienie nie ma tu nic do rzeczy. Wystarczy wyjść na ulicę, by ujrzeć ludzi umierających z głodu. Poza tym, żeby zarobić na chleb, musimy pracować. U nas apetyt ciągle pozostaje żywy.

Na Vanuatu apetyt nie istnieje. Je się przez uprzejmość, po to, by przyroda, będąca tam jedyną gospodynią, nie poczuła się zbyt dotknięta. To ona wszystkim się zajmuje: by upiec rybę, kładzie się ją na rozpalonym słońcem kamieniu i gotowe. No i oczywiście jest pyszna, bez żadnego wysiłku - „to niezgodne z zasadami", chciałoby się poskarżyć.

Po co wymyślać desery, skoro dżungla dostarcza owoców tak wybornych i tak wyrafinowanych, że w porównaniu z nimi nasze smakołyki wydają się obrzydliwe i trywialne? Po co komponować sosy, kiedy sok z muszli zmieszany z mleczkiem kokosowym ma smak sprowadzający zaprawy naszej kuchni do poziomu mdłych papek?

Nie potrzeba żadnej wielkiej sztuki, by otworzyć jeżowca i delektować się jego cudownym surowym mięsem. I to są szczyty gastronomii. Parę gujaw przypadkowo uległo fermentacji w dziurze, do której spadły: będzie się nawet czym upić. To wszystko jest zbyt łatwe.

Obserwowałam trzech mieszkańców tej spiżarni, jaką jest Vanuatu: sympatyczni, uprzejmi, kulturalni. Nie było w nich cienia agresji; czuło się, że są ludźmi nastawionymi wybitnie pokojowo. Sprawiali jednak wrażenie nieco znużonych: tak jakby nic ich nie interesowało. Ich życie było niekończącym się leniuchowaniem. Brakowało w nim pogoni za czymkolwiek.

Przeciwieństwo Vanuatu zlokalizować jest nietrudno: znajduje się wszędzie indziej. Narody łączy ta wspólna cecha, że siłą rzeczy na przestrzeni swojej historii zaznały głodu. Niedostatek tworzy więzy między ludźmi. Mają o czym rozmawiać.

Przodownikami pustego brzucha są Chiny. Ich przeszłość to niekończący się ciąg kataklizmów głodowych, pochłaniających mnóstwo ofiar śmiertelnych. Pierwsze pytanie, jakie jeden Chińczyk zadaje drugiemu, brzmi nieodmiennie: „Czy już jadłeś?".

Chińczycy musieli nauczyć się spożywać rzeczy niejadalne, stąd niezrównane wyrafinowanie ich sztuki kulinarnej.

Czyż istnieje druga tak błyskotliwa, tak pomysłowa cywilizacja? To Chińczycy wszystko wynaleźli, wszystko przemyśleli, wszystko zrozumieli, wszystkiego spróbowali. Studia nad Chinami to studia nad ludzką inteligencją.

Tak, ale oszukiwali. Mieli doping: byli głodni.

Nie chodzi tu o to, by ustanawiać hierarchię wśród narodów. Przeciwnie. Chodzi o to, by wykazać, że głód stanowi o ich najwyższej tożsamości. By krajom zanudzającym nas rzekomo niepowtarzalnym charakterem swojej ludności wykazać, że każdy naród to równanie, którego punktem centralnym jest głód.

Paradoks: jeśli Nowe Hebrydy nie zdołały wzbudzić prawdziwych apetytów u najeźdźców z zewnątrz, to dlatego, że niczego na nich nie brakowało.

Dziwne, bo Historia po wielokroć dowiodła, że kolonizowane kraje należały do najbogatszych, najżyźniejszych itp. Owszem, lecz trzeba pamiętać, że Vanuatu nie jest krajem bogatym: bogactwo to wynik pracy, a na Vanuatu pojęcie pracy nie istnieje. Żyzność z kolei zakłada, że ludzie uprawiają ziemię, tymczasem na Nowych Hebrydach nigdy nic nie posadzono.

Tak więc tym, co przyciąga rabusiów nowych ziem, nie są w ścisłym znaczeniu krainy mlekiem i miodem płynące, tylko ciężka praca, jaką włożyli w nie ludzie: skutek głodu.

Człowiek ma tyle wspólnego z innymi gatunkami, że szuka tego, co jest mu znajome: widząc dzieło głodu, słyszy swój język ojczysty, jest w kraju, który zna.

Wyobrażam sobie najeźdźców przybywających na Nowe Hebrydy: nie dość, że nie napotkali żadnego oporu, ale w dodatku mieszkańcy swoją postawą zdawali się mówić: „Dobrze trafiliście. Pomóżcie nam zakończyć tę ucztę, bo my już więcej nie możemy".

Ludzka mentalność dopełniła dzieła: to, co nie stawia oporu, niewarte jest zachodu, nie będziemy angażować się w wyspy, których ludność, nie kiwnąwszy nawet palcem w swojej obronie, niczego nie stworzyła.

Biedne Nowe Hebrydy! Znoszenie tak niesprawiedliwego sądu musiało być irytujące. A jak wkurzające musiało być skolonizowanie ich przez ludzi, którzy chyba nie mieli najmniejszej ochoty na nich zostać!

Temat, który tu poruszam, nie jest mi obcy. W Vanuatu fascynuje mnie to, do jakiego stopnia widzę w nim moje geograficzne przeciwieństwo. Gdyż głód to ja.

Fizykom marzy się, by móc wyjaśnić wszechświat na podstawie jednego jedynego prawa. Podobno jest to niezwykle trudne. Przyjmując, że sama jestem wszechświatem, obstaję przy tym, że rządzi nim jedna jedyna siła sprawcza: głód.

Nie mam tu na myśli posiadania monopolu na głód; ta cecha ludzkości jest najsprawiedliwiej rozdzielona. Niemniej uważam się za czempionkę w tej dziedzinie. Jak daleko sięgnę pamięcią, zawsze konałam z głodu.

Pochodzę z dobrze sytuowanego środowiska; w moim domu nigdy niczego nie brakowało. Tym, co każe mi uważać ów głód za cechę osobowości, jest jego społeczna niewytłumaczalność.

Trzeba tu uściślić, że mój głód należy rozumieć w najszerszym znaczeniu tego słowa: sprawa nie byłaby może tak poważna, gdybym łaknęła tylko pożywienia. Lecz czy istnieje coś takiego, jak łaknienie samego tylko jedzenia? Czy istnieje głód brzucha, który nie byłby przejawem głodu w ogólniejszym znaczeniu? Dla mnie głód to ów przerażający brak odczuwany całą istotą człowieka, ta trzymająca w kleszczach pustka, to dążenie nie tyle do utopijnej pełni, ile do zwykłej rzeczywistości; błaganie, by tam, gdzie nie ma nic, coś było.

Przez długi czas żyłam nadzieją, że odkryję w sobie Vanuatu. Kiedy miałam dwadzieścia lat, lektura wiersza Katullusa, w którym ten na próżno nakazuje sobie: „Przestań chcieć", uzmysłowiła mi, że skoro takiemu poecie się nie udało, tym bardziej nie uda się mnie.

Być głodnym to chcieć. Głód to pragnienie szersze od samego pragnienia. Nie jest to wola, gdyż wola oznacza siłę. Nie jest to też słabość, gdyż głodowi obca jest pasywność. Człowiek głodny to człowiek, który szuka.

Jeśli Katullus nakazuje sobie rezygnację, to właśnie dlatego, że nie jest zrezygnowany. Głód ma w sobie dynamikę, która nie pozwala pogodzić się z takim stanem. Jest pragnieniem zupełnie nie do wytrzymania.

Powie ktoś, że pragnienie Katullusa było tęsknotą za miłością, obsesją wynikłą z braku ukochanej, i nie ma tu nic do rzeczy. Ale mój język odgaduje w tym identyczną skalę. Głód, głód prawdziwy, niemający nic wspólnego z zachcianką na smakołyk, głód, który rozbebesza i pozbawia duszę jej substancji, jest drabiną wiodącą do miłości. Słynni kochankowie odbierali edukację w szkole głodu.

Istoty z urodzenia syte - a takich jest wiele - nigdy nie poznają tego ciągłego niepokoju, tego nerwowego oczekiwania, tej gorączkowości, tej mizerii, która budzi dniem i nocą. Człowieka kształtuje to, z czym zetknął się w pierwszych miesiącach życia; jeśli nie zaznał głodu, stanie się jednym z tych dziwnych wybrańców czy raczej jednym z tych dziwnych potępieńców, którzy nie zbudują swojego życia wokół niedosytu.

To być może najpełniej wyraża jansenistyczne pojęcia łaski lub niełaski: nie wiadomo, dlaczego jedni rodzą się wygłodniali, a inni syci. To loteria.

Zgarnęłam na niej wielką wygraną. Nie wiem, czy jest mi czego zazdrościć, ale nie wątpię, że posiadłam w tej dziedzinie wyjątkowe kompetencje. Skoro Nietzsche mówi o nadczłowieku, mnie wolno mówić o nadgłodzie.

Nadczłowiekiem nie jestem; ponad miarę wygłodniała, tak, i to w stopniu o wiele większym niż ktokolwiek inny.

Zawsze dopisywał mi znakomity apetyt, zwłaszcza apetyt na słodycze. Co prawda muszę przyznać, że znałam większych niż ja głodomorów, od mojego własnego ojca poczynając. Jednak w materii tego, co słodkie, jestem bezkonkurencyjna.

Jak należało się obawiać, głód ten pociągnął za sobą najgorsze dopusty: od najmłodszych lat doskwierało mi przykre wrażenie, że nigdy nie otrzymuję wystarczającej porcji. Kiedy z moich rąk zniknęła już tabliczka czekolady, kiedy zabawa nie budziła wielkich emocji, kiedy opowieść kończyła się w niezadowalający mnie sposób, kiedy bąk przestawał się kręcić, kiedy dochodziłam do ostatniej strony książki, która w moim przekonaniu dopiero się zaczynała, ogarniał mnie bunt. Co?! Ale mnie załatwili!

Kogo chcieli oszukać? Miałaby mi wystarczyć ta tabliczka czekolady, ta zbyt łatwo wygrana zabawa, ta opowieść bez dramatycznego zakończenia, to nieustanne z absurdem graniczące wirowanie, ta książka, która zamiast ziarna chciała mi ofiarować plewy!

Po co było organizować tak wspaniałe wydarzenia, jak słodycze, gry, bajki, zabawki i, last but not least, książki, skoro pozostawiały w nas aż takie uczucie niedosytu.

Podkreślam to „aż takie"; w żadnym wypadku nie chodzi mi tu o sytość. Dobrze jest, jeśli w duszy jakaś część pragnienia pozostaje niezaspokojona. Ale co innego dosyt, a co innego zakpienie ze mnie.

Najbardziej rażącym przykładem były bajki. Bajkopisarz dobywał z nicości fantastyczne początki: tam, gdzie nie było nic, instalował kunsztowne mechanizmy, narracyjne sztuczki wywołujące ślinkę w ustach duszy. Siedmiomilowe buty, przeobrażające się w dynie, zwierzęta o pięknym głosie i bogatym słownictwie, księżycowe szaty i ropuchy podające się za książęta. A to wszystko po co? Po to, by odkryć, że ropucha rzeczywiście była księciem, z którym w tej sytuacji należało wziąć ślub i urodzić mu mnóstwo dzieci.

I kto tu z kogo chciał zakpić?

Był to spisek, mający zapewne na celu wywołanie frustracji. „Ktoś" (kto? - nigdy się nie dowiedziałam) próbował oszukać mój głód. To skandal. Niestety moje oburzenie szybko ustępowało wstydowi w obliczu stwierdzenia, że innym dzieciom odpowiadała ta sytuacja - co gorsza, nawet nie wiedziały, o co mi chodzi.

Wstyd typowy dla najwcześniejszego dzieciństwa: zamiast być dumnym ze swoich wygórowanych wymagań, uważa się je za budzące poczucie winy dziwactwo, jako że najwyższym ideałem jest upodobnienie się do rówieśników.

Wymaganie, owszem. Odwieczne przeciwstawianie ilości i jakości często bywa głupie; wygłodzony nie tylko ma większy apetyt; ma przede wszystkim różne trudniejsze do zaspokojenia apetyty. Istnieje hierarchia wartości, w której „najwięcej" pociąga za sobą „najlepiej": wiedzą o tym słynni kochankowie, wiedzą także obsesyjni artyści. Szczyt delikatności idzie w parze ze zbytkiem, swoim najlepszym sprzymierzeńcem.

Wiem, o czym mówię. Jako dziecko złaknione cukru nieustannie poszukiwałam dla siebie karmy: pogoń za słodyczami była moją pogonią za Graalem. Matka piętnowała i zwalczała tę namiętność, i uważała, że mnie wychowuje, kiedy zamiast upragnionej czekolady podsuwała mi ser, który budził we mnie obrzydzenie, jajka na twardo, które mnie oburzały, pozbawione smaku jabłka, które były mi głęboko obojętne.

Nie oszukiwało to mojego głodu, przeciwnie, tylko go potęgowało. Dostając to, czego wcale nie chciałam, stawałam się jeszcze bardziej głodna. Znajdowałam się w nienormalnej sytuacji głodnego, którego trzeba siłą zmuszać do jedzenia.

Tylko perwersyjny głód łaknie byle czego. Głód w stanie czystym, niczym niekrępowany, dobrze wie, czego chce: a chce najlepszego, najsmaczniejszego, najwspanialszego i stara się to odnaleźć w każdej dziedzinie przyjemności.

Kiedy skarżyłam się, że zabrania mi się słodyczy, matka mówiła: „Minie ci". Błąd. Nie minęło. Z chwilą osiągnięcia niezależności żywieniowej zaczęłam karmić się wyłącznie słodyczami. I nadal tak jest. I świetnie mi z tym. Nigdy nie czułam się lepiej. Na właściwe postępowanie nigdy nie jest za późno.

„Zbyt słodkie" - wyrażenie to wydaje mi się równie niedorzeczne, jak określenie „zbyt piękne" czy „zbyt zakochane". Nie ma rzeczy zbyt pięknych; są tylko wyobrażenia, gdzie po prostu głód piękna jest słaby. I niech mi też nikt nie mówi o baroku będącym przeciwieństwem klasycyzmu: ludzie, którzy nie dostrzegają, że obfitość zajmuje centralne miejsce w poczuciu miary, mają przytępioną percepcję.

- Jestem głodna - oświadczałam więc matce, odmawiając przyjęcia jej zapychających darów.

- Nie, nie jesteś głodna. Gdybyś była głodna, zjadłabyś to, co ci daję - słyszałam setki razy.

- Jestem głodna! - upierałam się.

- ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odszkodowanie.xlx.pl
  • Linki

    Strona Główna
    Nowy wspaniały świat, KSIĄŻKI, Nowy wspaniały świat ALDOUS HUXLEY
    Nora Roberts - Potęga miłości, książki, Nora Roberts
    Niezwykły gentelmen - Heyer Georgette , Książki - romanse, Heyer Georgette
    Nieoczekiwana pieśń - Johansen Iris, Książki - romanse, Johansen Iris
    Niebezpieczna miłość - Linda Howard , Książki - romanse, Howard Linda
    Nowa Rebelia, książki , Star Wars, STAR WARS pojedyńcze
    Nocne opowieści 03 - Opowieści nocy - Nocne kompozycje, KSIĄŻKI NOWE
    Nora Roberts 02 - Klucz wiedzy, Ksiażki, Nora Roberts, Kluczy Trylogia
    Norton Andre - Imperium orła, Ksiazki... komiksy, Andre Norton - Zbiór Cykli i Książek
    Norton Andre - Świt 2250, Ksiazki... komiksy, Andre Norton - Zbiór Cykli i Książek
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • darkenrahl.keep.pl