[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nossack Erich hans
SPRAWA D'ARTHEZA
— Ależ panie radco, to byłaby ze strony każdego z nas zbyt wielka nieostrożność;
Radca dr Glatschke był oczywiście zbyt dobrze wyszkolonym urzędnikiem, aby ta odpowiedź mogła wywołać na jego twarzy choćby cień zdziwienia. Autor niniejszych zapisków nie asystował przy tej rozmowie, tylko ze słuchawkami na uszach siedział w małym, ciemnym pomieszczeniu, przeznaczonym do nagrywania na taśmą takich przesłuchań. Mimo to był pewny, że dr Glatschke nawiąże do tej odpowiedzi w następnym pytaniu, choćby tylko rzuconym mimochodem. Wystarczyłoby przecież, gdyby podniósł brwi i powtórzył z lekkim rozbawieniem: „Nieostrożność?'1 Jednakże słowo to nie padło. Pomijając fakt, że pan dr Glatschke nie miał ani odrobiny poczucia humoru, zapewne coś innego w odpowiedzi czy w zachowaniu d'Artheza tak go rozdrażniło, że wolał nie iść dalej tym tropem. Zaraz też
notatki, czy też może prowadzi
wyszło na jaw, o co mu chodzi. Oto nie, jak można by przypuszczać, o dziwnie brzmiące w tym kontekście słowo „nieostrożność”, lecz o wyrażenie „każdego z nas”. Natychmiast po wyjściu d’Artheza dr Glatsch- ke kazał kilka razy puścić nagraną taśmą i przesłuchał ją nazajutrz jeszcze dwukrotnie, tak bardzo go to zaniepokoiło. Wezwał też, oprócz kilku współpracowników, słynnego ze specyficznej techniki przesłuchań eksperta z policji kryminalnej i zapytał go o zdanie. Panu dr. Glatschke zależało widocznie na tym, aby ustalić, czy wyrażenie „każdego z nas” dowodzi istnienia jakiejś tajnej partii lub sekty wywrotowej. Mikrofon ujawnia przecież nieomylnie wszystkie subtelności, których nie. daje się uchwycić w bezpośredniej rozmowie.
Jednakże i taśma magnetofonowa nie wykryła choćby najlżejszego załamania się głosu d'Artheza ani mimowolnego zaakcentowania owych podejrzanych słów. Jedyną cechą, jaką mikrofon wyraźnie podkreślił, była leciutka,- ale bynajmniej nie śmieszna, saksońska intonacja. Zresztą wiadomo było z .akt, że d’Arthez wychowywał się w Dreźnie i tamże ukończył szkołę. Z jego dokumentów wynikało,, że również w Dreźnie przyszedł na świat na początku 1911 -roku, w kilka miesięcy po powrocie rodziców z Nowego Jorku, dokąd wyjechali w podróż poślubną. Ojciec d'Artheza zamierzał korzystając
z tej okazji zapoznać się z sytuacją w produkcji sztucznego jedwabiu oraz nawiązać z pewnym nowojorskim bankiem rozmowy na temat ewentualnego udziału w modernizacji jego drezdeńskiej fabryki. Również matką d'Artheza, pochodzącą ze sfery bardzo zamożnych czeskich przemysłowców, łączyły bliskie stosunki z kręgami bankowymi za granicą, a zwłaszcza w Ameryce. Bardzo możliwe, że właśnie ta okoliczność przyczyniła się do sfinalizowania pertraktacji.
Dziwna rzecz, że w aktach dotyczących d'Artheza zarówno w rubryce miejsca urodzenia, jak i jego daty, figurowały znaki zapytania. Zdaniem tajnej policji mogło tu chodzić o dawne i bardzo wyrafinowane fałszerstwo, którego jednak nie można już było udowodnić z powodu licznych wojen przypadających na ten okres, zniszczenia miast i archiwów, a przedfe wszystkim ze względu na ulegające ciągłym zmianom ideologie. Sam d'Arthez twierdził, że jest to sprawa całkowicie nieinteresująca. W wywiadzie, przeprowadzonym z nim z okazji ukończenia pięćdziesięciu lat, wyraził się w sposób następujący: „Data urodzenia jest zupełnie obojętnym przypadkiem. O wiele ważniejszą sprawą jest wiedzieć, kiedy się umarło. Większość z nas myli się co do tego. Ja również nie mogę udzielić panom na ten temat całkowicie pewnych informacji". Jak zwykle, kiedy chodziło o wypowiedzi d'Artheza,
nie było wiadomo, czy chciał on tylko wykręcić się od natrętnych pytań reportera, czy też naprawdę tak myślał. Do tego będziemy musieli jeszcze powrócić.
Na razie wystarczy, jeśli wspomnimy, że pan dr Glatschke ze swej strony właśnie w dniu, w którym odbyło się to przesłuchanie, obchodził urodziny — ukończył czterdzieści sześć łat, co dokumentował napis, wykonany z lukru na torcie ofiarowanym mu przez pracowników urzędu. Dla uczczenia tego dnia pan dr Gjlatschke zaprosił kilku współpracowników^ i podwładnych do swego służbowego mieszkania w szeregowym domku jednorodzinnym z malutkim ogródkiem, w północnej dzielnicy Frankfurtu. Zaproszenie mówiło o lampce wina po kolacji. Autor niniejszych zapisków, o którym w dalszym ciągu będzie mowa już tylko jako o sprawozdawcy, został również zaproszony przez radcę, a jako jeden z młodszych jego podwładnych nie mógł odrzucić zaproszenia. Nie mógł tego uczynić tym bardziej, że —f-fo czym wiedział cały urząd — pani Glatschke miała kuzyna w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i z kobiecą zawziętością urabiała sprawę przeniesienia męża do Bonn i związanego z tym awansu. Otóż pani Glatschke, tańcząc ze sprawozdawcą w saloniku — tańczenie należało do obowiązków służbowych młodego podwładnego jej męża— spytała; czy w biurze coś się wydarzyło.
A kiedy tancerz odpowiedział jej uprzejmie i tak, jak go uczono: — Nie wiem o niczym takim, proszę pani. Same codzienne sprawy — pani radczyni kokieteryjnie trzepnęła go po ramieniu i zawołała: — Ach, wy mali amatorzy tajemnic!
Niemniej, widać jeszcze przed kolacją przeciekła wiadomość o powodzie złego humoru pana domu, gdyż zauważyła to również córka radcostwa, rezolutna osiemnastoletnia dziewczyna, z którą było o wiele przyjemniej tańczyć i która nic sobie nie robiła z ambitnych planów matki.
Co to za Saksoftczyk był dziś u was? — spytała sprawozdawcą podczas tańca. Kiedy bowiem weszła, aby poprosić do stołu ojca przeglądającego jeszcze pocztę, radca uderzył dłonią w stół i syknął fe-Ąr, Ten przeklęty Saksończyk! w- Było to tym dziwniejsze, że pan dr Glatschke sam pochodził z Mersebur- ga i dopiero po wojnie znalazł się na zachodzie. Już choćby nazwisko Glatschke wyraźnie zdradzało jego wendyjskie pochodzenie. Sprawozdawca nie pamięta już, gdzie przyszła na świat pani radczyni, nie było natomiast żadną tajemnicą, że ma na imię Siege- linda, gdyż imieniem tym operowali pracownicy urzędu plotkując o zwierzchniku. Takie imiona zawsze wiążą się z pewnym określonym pokoleniem. Rodzice pani radczyni musieli by & wielbicielami Wagnera, Nibelungów, a zapewne i nazistów.
Córka natomiast miała na imię Irmgard. Paplała wesoło i bez żenady.
- Tatko był okropnie zirytowany. Kiedy szliśmy do jadalni, powiedział: „Wcale się nie dziwię, że naziści wpakowali tego faceta do obozu koncentracyjnego. Ja bym zrobił to samo. Ale nie powtarzaj tego nikomu. Już my wykryjemy jego kruczki”. To musi być naprawdę jakiś niebezpieczny Sak- sończyk! Szkoda, że pana przy tym nie było. Całe szczęście, że na deser mama podała „creme russe", ulubioną leguminę tatka.
Kwadrans przed północą sprawozdawca mógł wreszcie pożegnać gospodarzy. Podziękował im za zaszczyt i milfe spędzony wieczór«
Wszystko to zasługuje na wzmiankę tylko dlatego, że wiąże się, przynajmniej emocjonalnie, z przyczyną powstania niniejszych zapisków. Jakkolwiek chodzi tu nie o sprawozdawcę, lecz tylko i wyłącznie o d'Arthe- za, należy nadmienić, że dzień, w którym odbyło się jego przesłuchanie oraz przyjęcie u pana dr. Glatschke, - stał się punktdm zwrotnym w życiu sprawozdawcy. Wszystko, co sprawozdawca wie, lub sądzi, że wie,
0 d’Arthezie, pochodzi z akt urzędu bezpieczeństwa i innych władz, z taśm magnetofo-
1 nowych, wystąpień telewizyjnych, wywiadów prasowych, z ilustrowanych monografii i in
nych publikacji o zjawisku imieniem d'Ar- thez, a więc z informacji zaczerpniętych z drugiej lub nawet trzeciej ręki. I właśnie dlatego, nie zaś z fałszywej skromności, należy aprobować to, źe autor zapisków występuje tylko jako sprawozdawca. W ten sposób niejako pozostaje przy swoim rzemiośle, bo przecież jakiś czas był referentem w urzędzie bezpieczeństwa, a tytuł ten oznacza w dosłownym tłumaczeniu właśnie sprawozdawcę.
O wiele bardziej miarodajne niż wątpliwej wartości dokumenty śą dla tego studium wrażenia, jakie wywarły na sprawozdawcy wypowiedzi osób bliskich lub tych, które niegdyś były bliskie d'Arthezowi, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę, że wypowiedzi te miały zabarwienie emocjonalne. Trzeba tu wymienić zwłaszcza dwie osoby, z którymi sprawozdawca zetknął się, ponieważ w pierwszym okresie jego pracy 1 nad zapiskami przebywały we Frankfurcie: pannę Edytę Nasemann, Córkę d'Artheza, i jego przyjaciela Lamberta. Sprawozdawca pragnie wyrazić im podziękowanie za gotowość, a nawet otwartość, . z jaką mówili o ojcu czy przyjacielu. Sprawozdawca prosi również, aby nie traktować jako niedyskrecji jego usiłowań oddania tych wypowiedzi w; brzmieniu możliwie dosłownym.
Jednakże przede wszystkim Lambert, dowiedziawszy się o planie sporządzenia tych
zapisków, wszelkimi sposobami starał się nie dopuścić do jego realizacji. Nie szczędził sprawozdawcy drwin i cynicznych uwag, aby go zniechęcić i doprowadzić do poniechania zamiaru. Ale właśnie ten opór Lamberta wydobył wiele rzeczy na jaw. Defensywna postawa, jaką Lambert przybrał nie ze względu na siebie, lecz w interesie swego przyjaciela d'Artheza, należy właściwie już do samego problemu. Na przykład, kiedy zarzucał sprawozdawcy, że przez tchórzostwo zamierza wprowadzić siebie do zapisków tylko pod tą nazwą.
—r Jaka zarozumiałość! — wołał. — Nic pana jeszcze nie uprawnia d,o anonimowości. Na to trzeba czegoś więcejv Cóż pan ma do ukrywania i do zapominania? Dlaczego nie mówi pan o sobie: ja? Czy pan używa pseudonimu „ja", aby zamaskować nim własną pustkę?
Pseudonim nja”? Były to gorzkie słowa rozgoryczonego człowieka, który szukał ucieczki w roli śmiesznego dziwaka. Ale gorzkie były również dla sprawozdawcy, ponieważ Lambert bezwzględnie obnażył motyw sporządzenia tych zapisków.
— Sprawozdawca? Co panu strzeliło do- głowy? W jaki sposób chce pan zdawać sprawę z czegoś, czego pan nie widział ani nie przeżył? Z przeszłości, która nie jest pana. przeszłością i o której ci, co ją przeżywali, świadomie milczą? Dlaczego nie zdaje pan.
sprawy z braku własnej przeszłości? To dopiero byłoby coś. Sprawozdanie z tego, że nie ma nic zasługującego na sprawozdanie. Lustro, w którym odbijają się tylko historyczne świecidełka, jakimi obwiesza się pańska epoka, ale nie odbija się ani jedna twarz, ani jedna osoba, nic, o co człowiek lękałby się i co chciałby ocalić. Albo tak, niech pan napisze o tej poczekalni.
Rozmowa ta toczyła się bowiem w poczekalni Dworca Głównego we Frankfurcie.
; — Niech pan opisze krzątaninę ludzi nie znających już rozpaczy, ma pan. gotowy temat. Jest przecież rozkład jazdy i pociągi zapowiadane są przez głośniki. Skąd więc rozpacz? To^ staromodny gest. Tamta kobieta wybrała się w odwiedziny do dzieci, widać to po prezentach, które ze sobą taszczy. A dzieci? Czekają na dworcu w jakimś miasteczku. Przygotowali pokój i łóżko dla matki. *Mają ciasne mieszkanie. Jej wizyta będzie dla nich bardzo uciążliwa. No, dwa tygodnie trzeba jakoś wytrzymać. Czy kupiłaś bilet; powrotny, mamo? To -wypada taniej;Powrotny, dokąd? Do. ojczyzny? A ojczyzny już dawno nie ma, jest tylko rozkład jazdy, na którym można polegać. Nie zdarzają się już nawet wypadki kolejowe, takie bezpieczne stało się to wszystko. Dlaczego nie pisze pan o swoich władzach bezpieczeństwa? Bezpieczeństwo państwa, a państwa nie ma. To byłby temat dla pana. Ma
pan już w ogóle pierwsze zdanie do swojej książki?
Lambert bowiem przed dwudziestu czy trzydziestu laty napisał kilka poczytnych książek, które sam nazywał romansidłami i o których współczesna historia literatury w ogóle nie wspomina. Pytanie Lamberta opierało się na tezie, którą, być może, przestano już uznawać, że wszystko zależy od pierwszego zdania książki. Mając pierwsze zdanie, ma się już całą książkę, , czy coś podobnego. Zapewnienie sprawozdawcy, że przecież nie zamierza napisać powieści, Lambert puścił mimo uszu. ' . f
— Więc niech pan zacznie tak: Wczoraj wieczorem poznałem pewnego starszego pisarza, który na próżno szuka pierwszego zdania do nowej książki. Niech pan opiszę, jak on się szamocze, aby zataić swoją zbędność. Może go pan trochę skarykaturować, nie mam nic przeciwko temu. A koniec? Jaki koniec pan wymyślił, panie sprawozdawco? Zawał? Rak płuc? Jak pan zamierza pisać
o człowieku, nie wyobrażając sobie dokładnie jego końca?
Mówiąc „koniec" Lambert najwyraźniej nie miał na myśli śmierci i pogrzebu. Uważał to za konwencjonalne rozwiązanie, wybawiające od kłopotu, ale nie mające nic wspólnego z obiektem|^- Na koniec trzeba sobie zasłużyć jąjs: na anonimowość szydził. Mówiąc nawiasem, d'Artheż i Lambert uzgo
dnili wszystkie szczegóły dotyczące pogrzebu. Zawiadomienia miały być rozesłane dopiero post factum, aby ^ oszczędzić ludziom wydatków na wieńce i banalnych frazesów, i— A przede wszystkim ustrzec ich od zaziębienia się na cmentarzu. Ostrożność nigdy nie zawadzi. —. Edyta Nasemann wiedziała także o tych rozporządzeniach i była nimi vtrochę przerażona. — Będę wciąż myślała, ;że ojciec jest, i, nagle się dowiem, że go już pochowano. Nie, to nie jest w porządku.
Jak już wspomniano, Lambert mówiąc ,,koniec" miał co innego na myśli. Zdaje się, że poważnie przedyskutował ten problem ze swoim przyjacielem d'Arthezem. Z nieubłaganą logiką zaprojektował dla niego taki koniec, a mianowicie scenę na estradzie. Sprawozdawca dowiedział się dopiero później, przy innej okazji — było to dla niego nowością i, jak się zdaje, na ogół o tym nie wiedziano 'Su że autorem wielu pomysłów do sławnych pantomim d'Artheza był Lambert. D'Arthez utrzymywał podobno, że nie ma dość wyobraźni, aby wymyślać swoje pantomimy, może je tylko wykonywać. Lambert natomiast mówił pogardliwie: Wm Pomysły to taniocha.^^^l Jednakże proponowany przez Lamberta koniec nie zyskał, uznania d'Ar- theza. Miał go odrzucić twierdząc, że „to byłby znów tylko udawany, a nie prawdziwy koniec”.
Sprawozdawca uważał za słuszne już teraz, iMKald łUitti ■ limjt
tf
a więc jak gdyby we wstępie, przytoczyć te wypowiedzi i urywki rozmów, aby za ich pomocą scharakteryzować defensywną postawę świadków i taktykę zaciemniania faktów. A może był to tylko przejaw ich niepewności? Typową dla trudnej do ustalenia wagi takich, przeważnie przypadkowych, uwag może być także odpowiedź pewnej kobiety na pytanie zadane jej przez Edytę Na- semann. Mowa tu o byłej aktorce i dawnej znajomej d'Artheza, która mieszkała w Berlinie Zachodnim i w swoim pokoju na rogu Rankestrasse i Augsburgerstraśse uprawiała wróżenie z kart, z ręki i tym podobne praktyki. Klienci mówiąc o niej posługiwali się tylko jej przezwiskiem: „Kobieta w oknie”.
Podobno, kiedy Edyta Nasemann zapytała ją, czy przepowiadała także przyszłość ojcu, kobieta odpowiedziała potrząsając głową: — Wiedziałam, że powinnam się tego wystrzegać. W tym wypadku nie było nic do przepowiadania. :
Co miała na myśli? Czy zamierzała tylko zganić ciekawość córki?
spomniane na wstępie przesłuchanie odbyło się już w lutym czy w marcu 1965 roku. Łatwo ustalić dokładną datę, gdyż zbiegała się ona ze śmiercią i pogrzebem starej pani Nasemann, matki d'Artheza. Wystarczy zatem przejrzeć w archiwum kolumny „Frankfurter Allgemeine Zeitung" lub innego dużego dziennika zamieszczającego nekrologi. Bo, oczywiście, w związku z tym wydarzeniem ani rodzina Nasemannów, ani zakłady NĄNY nie skąpiły pieniędzy na kosztowne i efektowne nekrologi.
Na świecie niewiele zmieniło się od tego czasu. Zaszły tylko jakieś marginesowe wydarzenia, z którymi, jak się wyraził Lambert, „pański dr Glatschke mógł sobie sam poradzić’'. Co prawda kursy na giełdzie wyraźnie spadły. Rzecz osobliwa, Lambert bardzo uważnie śledził notowania giełdowe, chociaż przypuszczalnie nie miał żadnych papierów wartościowych. Twierdził jednak, że tylko na podstawie ich kursów można ustalić, czy wydrukowany tłustym drukiem nagłówek ga...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]