[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Nora Roberts

NOWE ŻYCIEROZDZIAŁ PIERWSZY

Rozległ się trzask bicza. Dwanaście lwów przysiadło na zadach, przebierając w powietrzu przednimi łapami. Kiedy padła komenda, płowe, sprężyste cielska, posłuszne okrzykom treserki i ruchom jej dłoni, zaczęły rysować w powietrzu ósemkę, przeskakując z postumentu na po­stument.

- Brawo, Pandora. Na dźwięk swojego imienia potężna lwica zeskoczyła na ziemię i ułożyła się na boku. Jeden po drugim lwy, powarkując i odsłaniając zęby, poszły za jej przykładem i po chwili wszystkie leżały na wysypanej mieloną korą arenie.

- W górę łby! - Lwy posłusznie wykonały polecenie. Jo przeszła przed nimi energicznym krokiem, odrzuciła bat i z wystudiowaną nonszalancją położyła się na ich ciałach, jak na sofie. Z gardła leżącego pośrodku ogro­mnego samca ze wspaniałą grzywą wydobył się głuchy pomruk. W nagrodę za to, że właściwie rozpoznał sygnał, został podrapany za uchem. Treserka podniosła się ze swo­jej żywej kanapy, klaśnięciem w dłonie poderwała koty na nogi, po czym wywołując kolejno imiona, kierowała je na pochylnię, którą schodziły do klatek umieszczonych na naczepach. Na arenie został tylko potężny, czarnogrzywy Merlin, który ocierał się o jej nogi, jak zwykły domowy kociak.

Przymocowała linę do łańcucha ukrytego pod grzywą i sprawnie wskoczyła na grzbiet lwa. Kiedy otwarto drzwi, wyjechała na nim poza kraty, okrążyła arenę, a gdy znaleźli się przy wyjściu, wprowadziła kota do jego klatki.

- To co, Duffy? - spytała, kiedy upewniła się, że klatka jest bezpiecznie zamknięta. - Możemy już ruszać w trasę?

Duffy był niskim, okrąglutkim Irlandczykiem. Kaszta­nowe włosy, przycięte w równą grzywkę, okalały twarz gęsto pokrytą radymi piegami. Szeroki uśmiech i szczere spojrzenie niebieskich oczu nadawały mu wygląd chło­paczka z chóru kościelnego, jednak za niewinnym obli­czem krył się bystry i wnikliwy umysł. Z pewnością był najlepszym dyrektorem, jaki kiedykolwiek zarządzał Cyr­kiem Prescotta Colossus.

- Mam nadzieję, Jo - odparł i przesunął w ustach ogryzek cygara. - Jutro zaczynamy w Ocali.

Uśmiechnęła się lekko i wykonała parę wymachów, rozciągając mięśnie zesztywniałe podczas półgodzinnego treningu.

- Moje koty są gotowe. Tak jak my marzą o wyrusze­niu w drogę.

Duffy podniósł wzrok i napotkał śmiałe spojrzenie jej szeroko rozstawionych, wykrojonych jak migdały oczu. Były zielone i przejrzyste jak szmaragdy, okolone czarny­mi jak atrament rzęsami. W tej chwili patrzyły na niego z rozbawieniem, lecz bywało, że widział w nich strach, ból i niepewność. Znów przesunął cygaro w ustach i wypuszczając kłęby dymu, przyglądał się, jak Jo wydaje po­lecenia swoim pomocnikom.

Duffy pamiętał Steve'a Wildera, ojca Jo. Był jednym z najlepszych treserów w całym cyrkowym świecie. Jo miała jego talent, natomiast po matce, która była akrobatką, odziedziczyła delikatną budowę ciała, ciemną karnację i powabny wygląd. Rzeczywiście, smukła, zgrabna Jovilette Wilder ze swoim przenikliwym spojrzeniem i prosty­mi, kruczoczarnymi włosami, które sięgały poniżej pasa, bardzo przypominała matkę. Tak jak ona miała ładnie zarysowane, lekko wygięte w łuk brwi, nos mały i prosty, wysokie kości policzkowe i pełne, miękkie usta. Skóra, wyzłocona słońcem Florydy, podkreślała jej cygański wy­gląd, a odważne, pewne siebie spojrzenie dodawało bla­sku jej urodzie.

Jo skończyła wydawać instrukcje i ujęła Dufffye'go pod rękę.

- Ktoś postanowił nagle odejść? - spytała, patrząc na jego chmurną minę.

- Nie.

Uniosła brwi. Nieczęsto zdarzało się, żeby Duffy od­powiadał monosylabami. Powstrzymała się jednak od dal­szych pytań i w milczeniu szli przez obóz w kierunku biura.

Wszędzie widać było przygotowania do sezonu. Lino­skoczek Vito ćwiczył swój numer na kablu rozciągniętym między drzewami, Mendalsonowie pokrzykując do siebie, żonglowali maczugami, grupa woltyżerów prowadziła ko­nie na arenę, a jedna z córek Stevensonow ćwiczyła na szczudłach. Musi mieć jakieś sześć lat, zamyśliła się Jo, obserwując chwiejne kroki dziewczynki. Pamiętała rok, w którym mała przyszła na świat. Jo miała wówczas szes­naście lat i po raz pierwszy pozwolono jej na samodzielną tresurę. Jeszcze jeden rok musiała czekać, nim dostała zgodę na występy przed publicznością.

Cyrk był jej domem. Urodziła się podczas zimowej przerwy, a już wiosną rodzice wsadzili ją do swojego wo­zu. Od tej pory wszystkie kolejne lata spędzała w trasie. Po ojcu odziedziczyła miłość do zwierząt, po matce urodę i wdzięk. Straciła rodziców piętnaście lat temu, ale ciągle czuła ich wpływ, zupełnie jakby zostawili jej w spadku swój świat pełen wiecznego niepokoju i fantazji. Dorasta­ła, bawiąc się z lwiątkami, jeżdżąc na słoniach, nosząc błyszczące od cekinów kostiumy i przenosząc się z miej­sca na miejsce jak Cyganka.

Z uśmiechem spojrzała na kępkę żonkili, które rosły przed budynkiem, gdzie mieściło się zimowe biuro cyrku. Nigdy nie zapomniała chwili, kiedy je sadziła. Miała trzy­naście lat i była beznadziejnie zakochana w jednym z akrobatów. Pamiętała mężczyznę, który przykucnął wte­dy obok i zaoferował swoją pomoc w sadzeniu cebulek i... leczeniu złamanego serca. Na wspomnienie Franka Prescotta jej twarz posmutniała.

- Ciągle nie mogę uwierzyć, że go nie ma - szepnęła, wchodząc z Duffym do biura.

W pokoju było zaledwie kilka sprzętów, za to ściany pokrywały afisze, które oferowały wszystko, co zadziwia­jące, niesamowite i nieprawdopodobne: tańczące słonie, ludzi, którzy potrafili latać, piękne dziewczyny wirujące na linie trzymanej w zębach, ryczące tygrysy, które jeździły konno. Była tu cała magia cyrku: żonglerzy, akrobaci, klauni, lwy, siłacze.

- Bez przerwy wydaje mi się, że zaraz wpadnie z ja­kimś zwariowanym pomysłem - mruknął Duffy, nastawia­jąc ekspres do kawy.

- Właśnie... - Z westchnieniem usiadła na krześle. - Przecież nie był stary. Na atak serca powinni umierać tylko starzy ludzie. - Zadumała się nad niesprawiedliwością lo­su, który zesłał śmierć na Franka Prescotta.

Miał niewiele po pięćdziesiątce, zawsze roześmiany i serdeczny. Uwielbiała go i bezgranicznie mu ufała. Od­kąd sięgała pamięcią, Frank Prescott był zawsze w cen­trum jej życia.

- Minęło prawie pół roku - powiedział Duffy posęp­nie, podając jej kawę.

- Wiem. - Objęła kubek, ogrzewając dłonie przemarz­nięte w chłodnym marcowym powietrzu. Po chwili stanow­czo otrząsnęła się z ponurego nastroju. Frank z pewnością nie chciał pozostawiać po sobie smutku. - Doszły mnie słu­chy, że mamy powtórzyć zeszłoroczną trasę. Trzynaście sta­nów. - Z uśmiechem przyglądała się, jak Duffy krzywi się, łykając kawę. - Chyba nie jesteś przesądny? - spytała, choć dobrze wiedziała, że w portfelu nosi czterolistną koniczynę.

- Też coś! - obruszył się, ale jego twarz wyraźnie po­czerwieniała pod piegami. Odstawił pusty kubek, obszedł biurko i usiadł. Wiedziała, że szykuje się do rozmowy o interesach.

- W Ocali powinniśmy być o szóstej - zaczął, a Jo przytaknęła mu posłusznie. - Przed dziewiątą musimy ustawić namioty.

- Do dziesiątej będzie już po ulicznej paradzie, a o dru­giej zacznie się popołudniówka - dokończyła z uśmie­chem. - Duffy, nie zamierzasz mnie chyba prosić, żebym uczestniczyła w imprezach towarzyszących?

- Publiczność powinna dopisać - ciągnął, ignorując jej pytanie.

- No dobra - powiedziała zdecydowanie. - Powiedz wreszcie, o co chodzi.

- W Ocali ktoś do nas dołączy, przynajmniej na jakiś czas. - Duffy zacisnął wargi. Jego niebieskie oczy odszukały wzrok Jo. - Nie wiem, czy zostanie z nami do końca sezonu.

- Boże, Duffy. Kto to taki? Mam nadzieję, że nie jakiś nowicjusz, którego będziemy musieli wszystkiego uczyć? Albo nawiedzony pisarz, który postanowił uwiecznić za­nikającą sztukę cyrkową? Spędzi z nami kilka tygodni, wykonując jakieś proste fizyczne prace i będzie przekona­ny, że został ekspertem.

- Wątpię, żeby pracował fizycznie - mruknął Duffy. - On nie jest cyrkowcem. - Duffy rzucił pod nosem jakieś przekleństwo, zebrał się na odwagę i spojrzał Jo prosto w oczy. - To nasz właściciel.

Przez chwilę siedziała bez ruchu. Tak samo wyglądała, gdy zabierała się do tresury młodego lwa.

- Nie! - Nagle zerwała się z krzesła, kręcąc gwałtow­nie głową. - Tylko nie on. Nie teraz. Po co tu przyjeżdża? Czego tu chce?

- To jego cyrk - przypomniał jej Duffy dość szorstko, jednak w jego głosie pojawiło się współczucie.

- Nigdy nie był jego - odparowała gniewnie. - To cyrk Franka.

- Frank nie żyje - powiedział Duffy spokojnie. - Teraz cyrk należy do jego syna.

- Syna? - zdenerwowała się. Ściskając skronie palca­mi, podeszła wolno do okna. Słońce oświetlało już cały obóz. Grupa akrobatów, w grubych okryciach narzuco­nych na trykoty, kierowała się w stronę areny.

- Co to za syn, któremu nie przyszło do głowy, żeby odwiedzić ojca? Przez trzydzieści lat nie udało mu się zobaczyć z Frankiem. Nigdy do niego nie napisał. Nawet na pogrzeb nie przyjechał. - Przełknęła łzy.

- Musisz się wreszcie nauczyć, że życie ma zawsze dwie strony, dziecinko - powiedział Duffy. - Trzydzieści lat temu nie było cię na świecie. Nie wiesz, czemu żona Franka od niego odeszła i dlaczego chłopak nigdy go nie odwiedził.

- Jaki chłopak! To mężczyzna. Skończył trzydzieści jeden albo trzydzieści dwa lata i ma w Chicago świetnie prosperującą kancelarię adwokacką. Wiedziałeś o tym, że jest bardzo zamożny? Naprawdę nie wiem, czego taki bogaty i wzięty prawnik może szukać w cyrku.

Duffy uniósł szerokie ramiona.

- Możliwe, że chce uciec od podatków. Albo pojeździć na słoniu. Może też zrobić inwentaryzację, a potem nas wyprzedać.

- Boże, Duffy! Tylko nie to! Przecież nie może tego zrobić!

- Jasne, że może - mruknął Duffy. - Może robić, co mu się żywnie podoba.

- Mamy kontrakty do października...

- Jesteś przecież inteligentną dziewczyną, Jo. - Ze zmarszczonym czołem podrapał się w głowę. - Przecież to prawnik. - Widząc, jaka jest załamana, zmienił trochę ton. - Słuchaj, dziecinko. Nie mówię, że zamierza nas sprzedać. Powiedziałem tylko, że to możliwe. Jo przeczesała włosy palcami.

- Musi być jakiś sposób...

- Możemy pod koniec sezonu wykazać dobry zysk - odpowiedział z uśmiechem. - No i pokazać mu, ile je­steśmy warci. Chyba dobrze byłoby, gdyby zobaczył, że nie jesteśmy trupą jarmarcznych kuglarzy, ale profesjonal­nym zespołem ze znakomitym programem. Powinien do­wiedzieć się, co Frank stworzył, jak żył, co chciał osiąg­nąć. .. Wydaje mi się - dodał, patrząc na Jo uważnie - że to ty powinnaś zająć się jego edukacją.

- Ja? - Była zbyt zdumiona, żeby się rozgniewać. - Dlaczego? Ja tresuję lwy, a nie prawników - rzuciła z po­gardą.

- Byłaś bardzo zżyta z Frankiem. Poza tym nikt nie zna tak dobrze naszego cyrku. - Ściągnął brwi i dodał: - A na dodatek masz pomyślunek. Nigdy nie sądziłem, że z tych twoich książek będzie jakiś pożytek, ale chyba nie miałem racji.

- Owszem, lubię Szekspira, ale to nie znaczy, że do­gadam się z Keane'em Prescottem.

- No cóż... - Duffy wydął wargi. - Skoro twierdzisz, że sobie nie poradzisz...

- Nie takiego nie powiedziałam.

- No i jeśli się boisz...

- Niczego się nie boję! - Wcisnęła ręce do kieszeni i zaczęła chodzić po małym pokoiku. - Skoro mecenas Keane Prescott zamierza spędzić wakacje z cyrkiem, zro­bię co w mojej mocy, żeby je dobrze zapamiętał.

- Masz być uprzejma - rzucił Duffy ostrzegawczo, kiedy podeszła do wyjścia.

- Ależ Duffy... - Zatrzymała się i posłała mu niewin­ny uśmiech. - Przecież wiesz, jaka jestem delikatna.

I żeby to udowodnić, z hukiem zatrzasnęła drzwi.

Kiedy korowód cyrkowych samochodów podjeżdżał do dużego, porośniętego trawą placu, nad horyzontem zaczy­nało się już rozjaśniać. Jeszcze chwila, a bladoszare niebo zabarwią kolory świtu. W oddali widać było kwitnące gaje pomarańczowe, których zapach docierał aż tutaj. Jo wy­siadła ze swojego wozu i z rozkoszą wciągnęła do płuc pachnące powietrze. Nie było dla niej piękniejszego wi­doku niż chwile, kiedy nadchodził świt. Zapowiada się śliczny dzień, pomyślała.

Powietrze było jeszcze chłodne. Podciągnęła zamek szarej bluzy i przyglądała się, jak pozostali członkowie trupy cyrkowej wysypują się ze swoich wozów kempin­gowych, przyczep i ciężarówek. Wkrótce ciszę poranka zmąciły głośne rozmowy. Zaczęła się praca. Podczas gdy odwijano z bębna brezent namiotu, Jo poszła sprawdzić, jak jej koty zniosły podróż.

Przy klatkach byli już jej trzej pomocnicy. Najdłużej znała Bucka. Kiedyś pracował z jej ojcem, a po jego śmierci miał przez krótki czas własny numer z czterema lwami, lecz z ul­gą przerwał te występy, gdy tylko Jo zadebiutowała Buck miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i był bardzo mu­skularny, więc od czasu do czasu pokazywał się na imprezach towarzyszących jako Siłacz Herkules. Z bujną grzy­wą jasnych włosów i piękną kręconą brodą prezentował się nad wyraz atrakcyjnie. Dłonie miał szerokie, z grubymi palcami, lecz Jo doskonale pamiętała, jakie były delikatne, gdy jedna z lwic urodziła dwoje lwiątek.

Drobny Pete wyglądał przy Bucku dość mizernie. Nie sposób było określić jego wieku. Zdaniem Jo był między czterdziestką a pięćdziesiątką ale nikt tego nie wiedział na pewno. Jego skóra przypominała wypolerowany ma­hoń, a głos miał głęboki i niski. Poznała go pięć lat temu, gdy zgłosił się do niej z pytaniem o pracę. Nosił czapeczkę baseballową i bez przerwy żuł gumę. Lubił czytać poży­czane od Jo książki, a kiedy siadał do pokera, nie miał sobie równych.

Trzecim pomocnikiem był dziewiętnastoletni, pełen za­pału i dobrych chęci Gerry. Miał około stu osiemdziesię­ciu centymetrów wzrostu, był bardzo szczupły. Jego mama zajmowała się garderobą, natomiast ojciec był sprzedawcą pamiątek i słodyczy. Gerry marzył o występach ze zwie­rzętami i Jo zgodziła się objąć nad nim pieczę.

- Jak tam moje maleństwa? - spytała, podchodząc do nich. Zatrzymywała się przy każdej klatce i łagodnie prze­mawiała do lwów, nazywając je po imieniu. Wkrótce zde­nerwowane koty uspokoiły się. - No, widać, że dobrze zniosły podróż. Tylko Hamlet jest trochę niespokojny, ale to jego pierwszy rok w trasie.

- To złośliwa bestia - mruknął Buck.

- Tak, wiem - odparła z namysłem. - Ale jest też bar­dzo bystry. - Splotła włosy w gruby warkocz, który od­rzuciła na plecy. - Popatrzcie, już nadjeżdżają miastowi.

Rzeczywiście na plac wjechało kilka samochodów i ro­werów. Byli to ludzie z okolicznych miasteczek, którzy lubili przyglądać się rozstawianiu wielkiego cyrkowego namiotu. Chcieli choć przez ten krótki czas spojrzeć na cyrk z innej strony. Niektórzy z nich tylko patrzyli. Byli jednak i tacy, którzy chętnie pomagali przy ustawianiu masztów, naciąganiu brezentu, przygotowywaniu sprzętu. Zdobywali w ten sposób bilet na przedstawienie i nieza­pomnianie wspomnienia.

- Trzymajcie ich z dala od klatek - poleciła Jo i ruszy­ła w kierunku rozkładanego namiotu.

Plac pełen był kabli, lin i ludzi. Sześć słoni w uprzęży czekało na swoje zadania, ich opiekunowie stali w pobli­żu. Kiedy robotnicy pociągnęli liny, brunatny brezent wy­dął się jak wielki grzyb. Wewnątrz zabrano się już do ustawiania masztów. Na wschodzie słońce zaczęło wy­nurzać się zza horyzontu, zabarwiając niebo na różowo. W czystym powietrzu niosły się pokrzykiwania szefa ro­botników, śmiech jego młodych pracowników, od czasu do czasu padało jakieś mocne słowo. Kiedy pod brezent wsunięto środkowe maszty, Jo dała znak Maggie, wielkiej afrykańskiej słonicy. Maggie opuściła trąbę, a wtedy Jo zgrabnie wspięła się na szeroki, szary grzbiet.

Słońce z każdą chwilą było wyżej i pierwsze promienie oświetlały już plac. Woń kwiatów pomarańczy mieszała się z zapachem skórzanej uprzęży. Trudno powiedzieć, ile już razy Jo oglądała podnoszenie namiotu o świcie. Za każdym razem było to niezapomniane przeżycie, a ten pierwszy ranek w sezonie wydawał się szczególnie pięk­ny. Maggie podniosła głowę i zatrąbiła, jakby i ona cieszyła się, że rozpoczynają nowy sezon. Jo ze śmiechem sięgnęła do tyłu i poklepała szorstki, pomarszczony zad słonicy. Czuła się wolna i pełna energii. Z uśmiechem po­patrzyła w dół na kłębiących się wokół ludzi.

Jej uwagę przyciągnął mężczyzna, który przystanął przy zwoju kabla. Przede wszystkim zwróciła uwagę na jego sylwetkę. Mężczyzna był szczupły, trzymał się bardzo prosto, miał szerokie barki, ale niezbyt muskularne ramio­na Ubrany w dżinsy, niczym nie różnił się od innych ludzi na placu, ale z daleka można było poznać, że to typowy mieszczuch. Rozwiane przez wiatr ciemnoblond włosy opadały mu na czoło, gładko wygolona szczupła twarz o mocno zarysowanych szczękach wydała się Jo niezwy­kle atrakcyjna. Jednak najbardziej spodobały jej się jego jasnopiwne, bursztynowe oczy, które w tej chwili patrzyły właśnie na nią. Ma oczy jak Ari, oceniła, myśląc o swoim lwie. Zdumiało ją, że wpatruje się tak bez skrępowania w obcego mężczyznę, jawnie okazując swoje zaintereso­wanie. Roześmiała się i odrzuciła warkocz na plecy.

- Chce się pan przejechać? - zawołała. Kiedy niezna­jomy uniósł brwi, wiedziała, że usłyszał propozycję. Za chwilę przekonamy się, pomyślała, czy oczy to jedyne podobieństwo do Ariego. - Maggie nie zrobi panu krzyw­dy. Jest łagodna jak baranek, tylko trochę większa. - Wie­działa, że zrozumiał jej wyzwanie. Kiedy podszedł, lekko uderzyła bok słonicy hakiem. Maggie powoli zgięła grube jak pnie drzew przednie nogi, a gdy uklękła, Jo wyciąg­nęła rękę. Nieznajomy wspiął się na słonia z niebywałą zręcznością i usiadł tuż za Jo.

Przez chwilę milczała zaskoczona drżeniem, w jakie wprawiło jej rękę zetknięcie z jego dłonią. Uznała jednak, że musiała to sobie wyobrazić.

- Wstań, Maggie - rzuciła komendę. Słonica podnios­ła się z cichym stęknięciem, a jej pasażerowie zakołysali się lekko na boki.

- Zawsze pani w ten sposób łapie mężczyzn? - zain­teresował się nieznajomy. Miał głęboki głos o sympatycz­nym brzmieniu.

- To Maggie ich łapie - rzuciła przez ramię.

- Powiedzmy. Jest pani jej opiekunką?

- Nie, ale wiem, jak się z nią obchodzić - odparła.

- Ma pan oczy zupełnie jak jeden z moich kotów - doda­ła. - A ponieważ wydawał się pan zainteresowany Maggie i mną, zaprosiłam pana na górę.

Mężczyzna roześmiał się. Kiedy Jo odwróciła głowę, spostrzegła, że ma ładne, białe i równe zęby.

- Fascynujące! Zaprosiła mnie pani na przejażdżkę, bo mam oczy jak pani kot! A co do reszty... Nie chcę obrazić słonicy, ale patrzyłem nie na nią, tylko na panią.

- O... - zdumiała się Jo. - A dlaczego?

Przez kilka sekund przyglądał się jej w milczeniu.

- To dziwne. Odnoszę wrażenie, że naprawdę pani tego nie wie.

- Przecież inaczej nie pytałabym - powiedziała - Po co tracić czas, zadając pytania, na które znamy odpowiedź?

- Odwróciła się od mężczyzny. - Niech się pan teraz trzyma Maggie musi zarobić na swoją belę siana.

Maszty wisiały między brezentem a ziemią Na ich koń­cach były metalowe pierścienie, o które zaczepiono łańcuchy przymocowane do uprzęży słonia. Kiedy Jo i robotnicy ponaglili słonicę, Maggie ruszyła do przodu, pociągnęła słu­py, które po chwili wskoczyły na swoje miejsca, naciąga­jąc przy tym brezent. Wielki cyrkowy namiot ożył.

Wykonawszy swoje zadanie, Maggie wyszła przez kla­py namiotu na słońce.

- Piękny, prawda? - cicho powiedziała Jo. - Każdego dnia rodzi się na n...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odszkodowanie.xlx.pl
  • Linki

    Strona Główna
    Nocne opowieści 03 - Opowieści nocy - Nocne kompozycje, KSIĄŻKI NOWE
    Nowy wyklad katechizmu z ambony Przez X M Noela Tom IV Kielce 1903, AAAE-booki i mp3 katolickie ksiazki skany nowe oraz stare
    Nowe drogi w psychoanalizie - Karen Horney(1), Psychodynamic
    Nowak Jerzy Robert - Jedwabne a zbrodnie na Kresach 1939-1941, LITERATURA IUDAICA i ANTI-IUDAICA
    Nowak Jerzy Robert - Kogo muszą przeprosić Żydzi(1), Zakazane ksiazki, Dział Ksiąg Zakazanych
    Niziurski Edmund - Marek Piegus 2 - Nowe przygody Marka Piegusa, !!! E-booki !!!, Powieści polskie
    Nowe uzależnienia w XXI wieku bibliografia, artykuły, ksiązki o uzależnieniach, fonoholiźmie
    Nowe slowo-zaklecie.O integracji w zreformowanej szkole Jerzy Kaniewski (Polonistyka 2008, Filologia polska, Metodyka j.polskiego
    Nowe elementy w rehabilitacji chorych na stwardnienie rozsiane Karl Hainz Mauritz, Studia, Testy kliniczne
    Nora Roberts - Irlandzka róża, Roberts Nora(1)
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • darkenrahl.keep.pl