[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Zbigniew Nienacki

 

 

 

Sumienie

 

 

Dowiedział się o tym z gazety, którą kupił po drodze, gdy z Zofią wyjechali na niedzielną wyciecze za miasto. Tak, to było w Sieradzu. Z gazetą w ręku szedł od kiosku do samochodu stojącego przy krawężniku i mimochodem rzucił okiem na miejsce, gdzie wydrukowano informację o wykonaniu wyroku na Labudzie. Nie, nie zrobiło to na nim żadnego silniejszego wrażenia, przecież spodziewał się, że sprawa Labudy tak właśnie się skończy. Zasiadł za kierownicą, gazetę wcisnął za przeciwblaskową szybkę i pojechał dalej szosą w stronę Złoczewa. I dopiero tutaj ogarnęło go niepokojące uczucie, że stało się coś strasznego i zarazem nieodwracalnego. Doznał gwałtownego skurczu gardła i pragnienia ucieczki nie wiadomo od czego i dokąd. Zapewne bezwiednie dodał gazu i samochód trochę zbyt szybko, jak na tę wyślizganą nawierzchnię, pomknął drogą wysadzoną starymi drzewami.

- Czy stało się coś? - spytała Zofia, zauważywszy ruch strzałki na szybkościomierzu.

- Nie, nic się nie stało - odpowiedział.

Zmusił się do zdjęcia nogi z gazu. „Oczywiście nic się nie stało” - pomyślał. Ustąpił skurcz gardła, odetchnął swobodnie i głęboko.

Zatrzymał auto w przydrożnym lasku. Tuż za zakrętem drogi znajdowała się stara karczma „Tumidaj”, gdzie sprzedawano wódkę z miodem. Miał ogromną ochotę napić się choćby kieliszek, ale Zofia nie umiała prowadzić wozu.

- Pamiętasz tę pięciodniową rozprawę sprzed pół roku? Zapadł wtedy wyrok śmierci. Wykonano go. Diabelnie mi nieprzyjemnie.

Milczała. Spytał:

- Chcesz przeczytać o tym w dzisiejszej gazecie?

- Po co? - wzruszyła ramionami.

Siedziała nieruchomo, patrząc przed siebie na drogę, która skręcała w las. Wiedziała, że cokolwiek powie, będzie to głupie i niepotrzebne. Była jego żoną od dziesięciu lat, a to szmat czasu. Ta niedziela okazała się stracona.

- Wracajmy do domu - rzekła.

- Dlaczego? - zdumiał się. - Sądzisz, że nie mam prawa do wypoczynku dlatego, że ktoś zabił dwie stare kobiety i za to go powieszono? Powiadam ci, że podpisałem wyrok bez cienia wątpliwości. Ręka mi nawet nie drgnęła. Wierz mi, w tej sprawie nie było najmniejszych okoliczności łagodzących.

Powiedział to zbyt gwałtownie, dlatego zrozumiała, że mówił to nie do niej, a do siebie.

- Wracajmy - powtórzyła.

Ta niedziela i tak była stracona, choćby zaczął udawać, że jest tak, jak powiedział. W pewnej chwili przestanie udawać, a wówczas pozostanie bezradna wobec tego, co się w nim dzieje. Zbyt dobrze go znała, aby zaryzykować coś takiego, musiałoby się to skończyć kłótnią i gniewem. W domu, w swoim pokoju, przy swoim biurku, obok swoich ulubionych książek, może w teatrze, dokąd pójdą wieczorem, jeśli tego zechce - tylko tam mógł poczuć się znowu pewnie i spokojnie. Protestowała, kiedy zgodził się przyjąć godność ławnika w sądzie, mówiła mu, że zacznie od spraw małych i nieważnych, po których będzie spał spokojnie, lecz potem wciągnie się w głąb ponurych i strasznych rzeczy, od których powinien uciekać, bo jest na nie zbyt delikatny i wrażliwy. To byłoby głupie przypominać mu teraz o tych przestrogach, ale nie chciała także być ofiarą tego, co, wydawało jej się, przewidziała.

- Sądzisz więc, że powinniśmy wrócić? - zapytał.

I nie czekając na potwierdzenie zawrócił.

 

*

 

Wystarczyło, że znalazł się w swoim mieszkaniu pośród rzeczy stanowiących cząstkę jego życia, tych wszystkich sprzętów: biurka z maszyną do pisania, wielkiego fotela z lampą, biblioteki rozciągającej się wzdłuż przeciwległych ścian - a rezygnacja z wycieczki wydała mu się bezsensowna. Znajomy ład przedmiotów obudził w nim głębokie przekonanie, że taki sam ład jest w nim samym, zaś uczucie niepokoju było złudzeniem, któremu uległ niepotrzebnie. Rzucił gazetę na biurko, usiadł w fotelu i Zofia spostrzegła, że popatrzył na nią z pretensją.

- To nierozsądne, co zrobiliśmy - stwierdził.

- Na dworze piękna pogoda, a my będziemy siedzieć w mieście.

Zrozumiała, że tak czy inaczej znowu gotów obrócić się przeciw niej.

- Mam przepierkę - powiedziała. - Nie zapominaj, że przez cały tydzień pracowałam od świtu do nocy. Niedziela jest jedyną okazją do prania.

Poszła do łazienki, zanim zdążył wybuchnąć pretensjami. Łazienka to był jej azyl w mieszkaniu, wiedziała, że jeśli nawet przyjdzie tam do niej i zacznie coś mówić, to zaraz zrezygnuje i cofnie się na widok moczonej w wannie bielizny. On też miał swój azyl - garaż samochodowy na podwórzu, gdzie spędzał niekiedy po kilka godzin dziennie. „Przy samochodzie zawsze jest robota” - tłumaczył żonie, ale ona domyślała się, że chodzi o coś zupełnie innego. W garażu była kilkakrotnie i zawsze zastawała Piotra grzebiącego pod podniesioną maską wozu. A przecież wiedziała, że ucieka tam przed nią i przed telefonami, które mogłyby się odezwać w mieszkaniu. Była pewna, że najczęściej chodził do garażu tylko po to, aby sobie tam posiedzieć w półmroku, wdychając zapach smarów, słuchając, jak deszcz bębni na blaszanym dachu lub słońce zagląda przez zakratowane okienko i złotawą plamą wędruje po karoserii samochodu. Widziała w tym jakąś pozostałość z dzieciństwa. Kiedy była małą dziewczynką, dzieciarnia na jej podwórzu budowała szałasy z tektury i dykty. W szałasach było ciemno, dzieciaki wchodziły tam tylko po to, aby posiedzieć nieruchomo i w milczeniu - kwadrans, pół godziny, nieraz godzinę. Wyobrażała sobie Piotra, jak starannie zamyka za sobą drzwi garażu i na składanym żelaznym krzesełku siada obok samochodu. Na sznurkach wzdłuż ścian wisiały stare szmatki pachnące oliwą, a na środku stał samochód, który mógł uruchomić w każdej chwili i pojechać, dokąd tylko chciał. Więc z tą świadomością zapewne przeżywał przyjemność pozostawania w miejscu. Po prostu siedział na żelaznym krzesełku i rozmyślał. Niekoniecznie o czymś konkretnym. Przyjemność polegała na tym, że siedział w odosobnieniu i półmroku i że w każdej chwili mógł podnieść się z krzesełka i wyjść.

Włożyła do wanny kłąb brudnej bielizny, odkręciła kurek z gorącą wodą. Po chwili usłyszała odgłos kroków Piotra i prawie z ulgą przyjęła jego słowa, że schodzi na podwórze do garażu.

- Czy zadzwonić do kogoś i zaproponować twoje zaproszenie do teatru? Szkoda, żeby się zmarnowało - rzekła.

- Co? Przecież pójdziemy do teatru. Oczywiście, że pójdziemy - powiedział. I dodał cierpko: - Bardzo cię proszę, nie sądź, że będę obchodził żałobę po Labudzie. I nie wmawiaj mi, że mam jakiekolwiek wyrzuty sumienia. Ten człowiek zasługiwał na stryczek. Podpisując wyrok, zdawałem sobie sprawę ze wszystkich konsekwencji. Sąd Najwyższy zatwierdził wyrok, Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski. Nigdy nie chcesz być na rozprawie sądowej i wtedy także nie przyszłaś. Powiadam ci, to była ohydna zbrodnia. Jest mi trochę nieprzyjemnie, to prawda. Ale musisz pamiętać, że w sądzie nie reprezentuję tylko samego siebie, lecz przede wszystkim interes społeczny. Inny ławnik także podpisałby ów wyrok. W pewnym sensie byłem tylko narzędziem obowiązujących nas praw. Jest mi tylko nieprzyjemnie, a raczej było mi nieprzyjemnie, gdy przeczytałem wiadomość o wykonaniu wyroku.

- Ależ ja ci nie robię żadnych wyrzutów - zawołała. - Po prostu nie chcę, abyś przeżywał tę sprawę.

Roześmiał się.

- Nie ma obawy. No cześć, idę do garażu. I proszę cię, nie mówmy więcej o tej sprawie, zgoda?

Kiwnęła głową. A on wyszedł z mieszkania cichutko pogwizdując. Pogwizdywał jeszcze schodząc po schodach, pogwizdywał otwierając drzwi garażu. Zamilkł, gdy w półmroku zobaczył obok auta puste krzesełko. Oglądał je tysiąckrotnie właśnie w takiej pozycji, lecz dopiero w tej chwili tknęła go świadomość, że widzi je puste. Nie skojarzył sobie tego z niczym konkretnym, a przecież ta pustka bardzo go uderzyła.

Nie zamknął za sobą drzwi. Po raz pierwszy wydawało mu się, że w półmroku garażu czułby się nieswojo.

 

*

 

Przyjmując godność ławnika w wydziale karnym Sądu Wojewódzkiego, zdawał sobie zapewne spraw podobnie jak i Zofia, ze wszystkich niebezpieczeństw, na jakie mogło go to narazić. Cenił sobie jedna korzyści, które jemu, jako dramaturgowi, mogło przynieść zetknięcie się z rzeczywistością sądową. Wydawało mu się, że tam napotka w najbardziej jaskrawi formie pewien typ współczesnych konfliktów międzyludzkich, tam właśnie zobaczy strzępy najprawdziwszego życia. Potem dopiero przekonał się, że sąd jest tylko krzywym zwierciadłem świata i może przynieś o nim fałszywe wyobrażenie; setki tysięcy ludzi prze chodzi przez całe życie nie stykając się nigdy z machin wymiaru sprawiedliwości.

Ławnik w polskim wymiarze sprawiedliwości pozostaje pełnoprawnym sędzią, a nie biernym obserwatorem owego spektaklu, który zwiemy rozprawą sądową. Znaczenie tego faktu zrozumiał dość rychło, ale i wtedy nie cofnął się, gotów brać na swoje sumienie losy oskarżonych. Przeciwnie, odkąd pojął swoją rolę w sądzie, losy oskarżonych zaczęły go naprawdę obchodzić. Po jakimś czasie nawet bardzo polubił te dni (rozprawy bywały zazwyczaj kilkudniowe), gdy opuszczał redakcję i zasiadał za stołem sędziowskim. Zdawało mu się, że w czarnej todze przemienia się w kogoś zupełnie innego, zostaje wywyższony, aby w imieniu społeczeństwa dokonać aktu sprawiedliwości. Zaś sam ten akt miał dla Piotra treść niemal magiczną, skoro niósł w sobie możliwość decydowania o losach ludzkich; oskarżonego o zbrodnie mógł uczynić niewinnym, a człowieka, który zapewniał o swej niewinności, mógł zmienić w zbrodniarza.

Machina sądowa od dawna nie była dla Piotra czymś obcym. Kiedyś pracował jako sprawozdawca sądowy, a przecież dopiero wówczas, gdy zaczął zasiadać w sądzie jako ławnik, pojął, że inaczej wygląda prawda lub kłamstwo w zależności od tego, czy zajmuje się miejsce w loży prasowej, czy też za stołem sędziowskim. W przerwie rozprawy niejednokrotnie zwracali się do niego koledzy dziennikarze, pytając: Winien czy nie winien? Ty przecież już wiesz, czy on naprawdę zabił?”. Piotr uśmiechał się bezradnie: „Czytaliście akta sprawy tak samo jak i ja. Wysłuchaliście wszystkich wyjaśnień oskarżonego i świadków. Dlaczego przypuszczacie, że wiem więcej od was?”

Była to odpowiedź kokieteryjna. Czuł bowiem, że jednak wie więcej od nich, choć podobnie jak oni czytał tylko akta sprawy i nie słyszał na sali sądowej więcej niż to, co mogli usłyszeć wszyscy. Ale to on był sędzią, to on - a nie oni - musiał w końcu odpowiedzieć: winien lub nie winien. Dlatego Piotr inaczej czytał akta, inaczej słuchał wyjaśnień oskarżonego inaczej przyjmował wypowiedzi świadków. Wiedział o sprawie więcej niż inni, tak samo jak kierowca pojazdu widzi zawsze więcej i prędzej od tych, co jadą z nim razem. Decyduje o tym poczucie odpowiedzialności, jaką się na siebie wzięło. I jeśli nawet dziesiątki ludzi na sali sądowej nieustannie zadawało sobie pytanie: winien czy nie winien, to tylko odpowiedź sędziów okazywała się ważna i decydująca w skutkach. A to znaczyło dla Piotra zmuszenie umysłu do ciągłego napięcia.

Z obojętną twarzą, jak nakazywała procedura, ze wzrokiem zawieszonym na tylnej ścianie sali, zdawał się spać z otwartymi oczami, a jednak czuwał bardziej niż inni. Wcielał się to w zbrodniarza, to w jego ofiarę, próbował przeistaczać się w każdego ze świadków, aby pojąć nie tylko to, co mu mówili, ale także - dlaczego tak mówili. Był więc ciągle sobą i jednocześnie kimś innym. Był kimś innym i jednocześnie musiał być sobą, bo nie kto inny, ale właśnie on, poprzez swoje indywidualne doświadczenie życiowe i swoją wiedzę o świecie, miał w końcu dać wiążącą odpowiedź: winien lub nie winien, i zdecydować o karze.

To nieustanne przeistaczanie się podczas rozprawy bardzo Piotra męczyło. Lecz prowadziło w jakiś sposób do zrozumienia tego, co w sądzie nazywano „materialną prawdą”, oraz do ugruntowania w sobie przekonania, że się tę prawdę poznało. Piotr wierzył, że jest sprawiedliwy, i robił wszystko, aby poznać prawdę. To mu wystarczało do spokojnego snu. I nawet sprawa Labudy, zakończona przecież wyrokiem śmierci, nie zdołała zachwiać jego spokoju. Gdy przeczytał wzmiankę w gazecie, że Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski i wyrok na Labudzie został wykonany we wczesnych godzinach rannych, o jednym tylko pomyślał: „Wczoraj? Co robiłem wczoraj o piątej rano, bo, zdaje się, o tej właśnie porze dokonują egzekucji? Ach, spałem. No tak, spałem”.

Ale myśl, że właśnie spał, gdy o kilka ulic dalej wprowadzano Labudę do celi skazań, i że noc, która dla Piotra była jedną z wielu, dla Labudy pozostawała ostatnią - ta myśl okazała się przykra. Miał wyobraźnię pisarza, a to znaczyło, że natychmiast zobaczył puste krzesło w celi, skąd wyprowadzono Labudę, i musiał przypomnieć sobie chwilę, gdy tamten podniósł się ciężko z ławy oskarżonych i patrząc w oczy Piotra (tak, wydawało się Piotrowi, że patrzył właśnie na niego) powiedział: „Proszę o łagodny wymiar kary”.

Wyszedł spiesznie z garażu, zatrzasnął drzwi i zamknął je na kłódkę. Nagle doszedł do wniosku, że garaż wcale nie jest dobrym miejscem do rozmyślań.

 

*

 

O mało nie spóźnili się na przedstawienie. Przed teatrem nie było gdzie zaparkować samochodu” więc pojechali tramwajem, który wlókł się bardzo długo. Na widownię weszli po ostatnim dzwonku i Piotra ominęło to, co tak bardzo lubił: czas oczekiwania na podniesienie kurtyny, gdy bileterki zamykały drzwi i widownię, a po sali rozchodziło się dyskretne pokasływanie. Właśnie wtedy, patrząc na kurtynę podświetloną reflektorami, doznawał rozkoszy oczekiwania na jakąś wspaniałą przygodę. Oczekiwanie niosło ze sobą obietnicę przeżycia spraw niezwykłych, groźnych, tragicznych lub tylko śmiesznych: była w nim nadzieja, która podniecała wyobraźnię i kazała się spodziewać, że teraz właśnie napotka to, czego nie potrafił sobie uświadomić, lecz co przeczuwał i o czym marzył. Piotr kochał teatr, a nie ma prawdziwej miłości bez ciągłych niespodzianek.

Kiedyś Piotr pisał wiele o teatrze, potem coraz rzadziej, a wreszcie zaprzestał zupełnie, ograniczając się tylko do kierowania działem krytyki teatralnej w lokalnym tygodniku literackim. Nie pisał już o teatrze, bo zaczął pisać dla teatru i tym samym wydawało mu się, że nie potrafi już być sprawiedliwym w swych sądach. Opowiedział się zdecydowanie za określonym rodzajem teatru, a to stwarzało w nim obawę, że może się okazać zbyt surowym wobec innych rodzajów. Krytykę pozostawił swym współpracownikom, przede wszystkim Krystynie, żonie swego przyjaciela, poety Jana. Akceptował te sądy i tylko, z rzadka zresztą, ograniczał się do ich łagodzenia, jeśli okazywały się zbyt ostre. Był więc złym kierownikiem działu krytyki, bo poczucie sprawiedliwości i zrozumienie cudzych przekonań doprowadzało do tego, że oceny w piśmie wydawały się przypadkowe i w gruncie rzeczy tygodnik propagował najzwyklejszy eklektyzm. Ludzie teatru publicznie chwalili go za to, po cichu zaś mało się liczyli z publikowanymi w tygodniku sądami. Piotr bolał nad tym, zdając sobie sprawę, że jedna pochwała krytyka, który często gani, znaczy stokroć więcej niż jeszcze jedna pochwała krytyka, który często chwali. A jednocześnie, ilekroć zdarzało się Piotrowi decydować o wydrukowaniu recenzji, która niosła w sobie bardzo ostre oceny, wahał się, brał do ręki czerwony ołówek, aby ktoś tam nie poczuł się skrzywdzony. Miał zbyt wiele wrażliwości jak na kierownika działu krytyki.

W poglądach na teatr czuł się raczej odosobniony, dlatego w swych wypowiedziach stawał się coraz bardziej ostrożny i nieśmiały, dręczony obawą, że może nie ma racji. Z przerażeniem stwierdził, że coraz częściej w teatrze doznaje uczucia nudy. Sprawy, jakie działy się na scenie, nic go nie obchodziły, teatr przypominał mu stary kufer, do którego bez ładu i składu wrzucono tysiące przeróżnych kostiumów i rekwizytów, pod warstwą kurzu gubiąc żywe treści. Po ciężkiej chorobie płuc, jaką niedawno przeżył, szukał w sztuce odpowiedzi na sprawy ostateczne i coraz rzadziej znajdował w teatrze odpowiedź, która by go zadowalała. Był zdania, że po wyodrębnieniu się i emancypacji takich sztuk, jak kino czy telewizja, teatr mimo żywego aktora stał się sztuką najbardziej konwencjonalną, i zwycięstwo odniosą ci, co zrozumieją konsekwencje tego faktu. Lecz czy myśląc tak mógł być pewien, że ma rację do końca? Kiedy zachęcił Krystynę, aby spróbowała coś z tych poglądów przemycić do którejś ze swych recenzji, zabrzmiały one tak fałszywie, że szybko je wykreślił. Niekiedy odnosił wrażenie, iż Krystyna nie czuje teatru w dostatecznym stopniu. Pamiętał jednak zawsze o jej mężu, Janie, który pisał tak piękne wiersze; praca Krystyny stanowiła niemałą pozycję w ich skromnym budżecie.

Jej samej Piotr chyba nie lubił. Irytowało go aż tak bardzo uzewnętrznione u niej pożądanie mężczyzn i ogromna zaborczość; każdego przystojnego mężczyznę traktowała niemal jak swoją własność, głęboko przekonana, że jej pożąda i istnieje tylko po to, aby mogła go zdobyć. Była bardzo ładna, o drobnej bladej twarzy i pięknych rudawych włosach, które zawsze starannie uczesane i usztywnione lakierem nosiła dumnie jak rzymski legionista swój pozłacany hełm. Jej rudawozłote włosy zobaczył Piotr w krótkim okamgnieniu, gdy zajmował miejsce na widowni. Siedziała o dwa rzędy bliżej sceny, obok niej tkwił sztywno Stanisław R., recenzent z „Expressu”. Światło zgasło na widowni natychmiast po wejściu Piotra i Zofii, a jednak Piotr zdołał zauważyć nie tylko Krystynę i Stanisława, ale i to, że Stanisław nosi pod szyją dużą czarną muszkę. W pierwszym rzędzie różowo połyskiwała łysa głowa „Ptysia”, jak przezywano dramaturga, którego sztukę mieli właśnie po raz pierwszy obejrzeć.

I zaraz zrobiło się bardzo ciemno, a wtedy Piotr pomyślał, że, być może, łysy „Ptyś”, korzystając z chwili ciemności, podobnie jak kiedyś Piotr na własnej prapremierze - ujawnił wyraz strachu na swojej twarzy. To jest ta jedna wielka chwila - ciemność przed podniesieniem kurtyny - kiedy dramaturg zakłada możliwość klęski i jest przerażony. Piotr nie darzył sympatią „Ptysia”, a przecież żałował, że nie siedzi obok niego i w tej jednej strasznej chwili nie może mu położyć dłoni na ramieniu, aby dodać otuchy. Jemu, Piotrowi, nikt nigdy nie położył tej dłoni.

Podczas pierwszej przerwy Piotr miał ochotę podejść do „Ptysia” i powiedzieć mu coś serdecznego. Zdawało mu się, że „Ptyś” wie już, że sztuka okazała się słaba, i stojąc w rogu foyer obok swojej drobnej i bardzo staro wyglądającej żony, dlatego tak nieruchomo wpatruje się w klepki podłogi, bo trawi go palące jak nienawiść uczucie zawiedzionej nadziei. Kiedy „Ptyś” napisał przed dziesięciu laty swoją pierwszą sztukę, wszyscy mówili, że nie ma talentu. A przecież wystawiano mu w teatrach każdą nową kolejną sztukę, bo nie niosły za sobą żadnego ryzyka artystycznego. Zdarzyło się nawet, że w konkursie teatralnym „Ptyś” otrzymał pierwszą nagrodę, a najwięksi polscy dramaturgowie musieli się zadowolić dalszymi miejscami. Jurorzy przyznali się potem, że sztuka „Ptysia” była tą jedną, na którą padły głosy wszystkich sędziów. Przeciętność ma zawsze dużą szansę. Ale teraz może stał wobec faktu klęski; mały, łysy, z bladą twarzą, wpatrzony w klepki podłogi, nie chcąc zapewne nikomu, nawet żonie, pokazać swych oczu.

Piotr przeprosił Zofię i już ruszył w stronę „Ptysia”, gdy zagrodził mu drogę tłum ludzi wpływających do foyer, a potem zatrzymali się przed nim Krystyna i Stanisław. W szarych oczach Krystyny widziało się rozbawienie, kąciki ust drżały jej od śmiechu, który wydał się Piotrowi okrutny.

- Tym razem - powiedziała do Piotra - pozwolisz chyba, że przerobimy „Ptysia” na rurkę z kremem. Ta sztuka jest tak wypchana bitą śmietaną, że aż rzygać się chce.

- „Ptyś” minął się z profesją. Powinien był zostać cukiernikiem. Znowu zrobił tort na dwanaście osób - chichotał Stanisław. Był podpity, jego oczy połyskiwały czerwono.

- Dobrze - kiwnął głową Piotr do Krystyny. Rozległ się dzwonek na koniec przerwy. Foyer wyludniło się, został w nim tylko Piotr kupujący papierosy w bufecie. Wahał się czy nie podejść jednak do „Ptysia”, który stał ze swoją żoną.

- Chodź już. Zaraz się zacznie - mówiła do niego.

- Nie. Nie. Idź sama. Ja tu zostanę. No idź - krzyknął na nią.

- Ty też musisz iść - prosiła. - Pomyślą, że się boisz.

- Wszystko mi jedno. No idź, mówiłem ci. Idź, słyszysz?

Poszła. A za nią z foyer wysunął się Piotr. Potrącając kolana siedzących przepchnął się na puste miejsce obok Zofii. Zgasło światło, a wtedy ta pierwsza chwila ciemności i dotyk poręczy fotela wystarczyły mu, aby odniósł wrażenie, że siedzi na szemrzącej sali sądowej w wielkim, niewygodnym fotelu sędziowskim. I wydało mu się, że tam, w foyer, gdzie teraz samotnie stał „Ptyś”, ukrywając swe oczy przed sprzedawczynią w bufecie - niepotrzebnie rzucił Krystynie to słowo: „dobrze”.

 

*

 

Czekali na przystanku tramwajowym. Obok był nocny lokal z ogromnym neonem, pobłyskującym na przemian zielono i czerwono.

- Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz tańczyliśmy - powiedziała Zofia i wsunęła mu dłoń pod ramię.

- Tak? - zdziwił się.

Weszli do dużej dusznej sali, oświetlonej po bokach mdłym różowym światłem. Wszystkie stoliki były zajęte i długą chwilę stali bezradni przy drzwiach.

- Może w barze znajdzie się jakiś wolny stołek? - rzekł Piotr.

Zofia zobaczyła przy bocznym stoliku dwóch znajomych aktorów w towarzystwie młodej, rudej dziewczyny. Aktorzy natychmiast postarali się o dwa dodatkowe krzesła, Piotrowi zdawało się, że w ten sposób doceniono fakt, że prowadził dział teatralny w tygodniku. Po chwili zrozumiał, że w ogóle nikt z tych aktorów nie miał o tym pojęcia, a to właśnie Zofia spowodowała tę ich uprzejmość. Była dla nich kimś z filmu, gdzie można było zarobić.

- Ależ ja o tym nie decyduję - śmiała się, gdy jeden z aktorów natychmiast poprosił ją do tańca, żartobliwie mówiąc, że teraz nadeszła dla niego wielka szansa i musi z niej skorzystać.

Poszli tańczyć. Drugi aktor zabrał rudą dziewczynę i także zniknął w tłumie uwijającym się po parkiecie. Piotr został sam przy stoliku, zamówił u kelnera kolację dla Zofii i dla siebie. Potem bawił się obserwowaniem tańczących i zwijaniem papierowej serwetki. W pewnym momencie wydało mu się, że widzi łysą głowę „Ptysia” niknącą w drzwiach do baru, a później zobaczył zmierzającą w tamtą stronę jego żonę. Zerwał się więc od stolika i ruszył do baru, aby zrobić to, przed czym nie wiadomo dlaczego wstrzymał się w teatrze. Mimo że wytrwale starał się nie myśleć o tym, co przeczytał dziś rano, to jednak ciągle czuł się jakoś nieswojo i dlatego odruch współczucia dla „Ptysia” był w nim bardzo silny. Podświadomie sam także pragnął czyjegoś współczucia.

W drzwiach natknął się na żonę „Ptysia”, która zaglądała do baru, śledząc wzrokiem męża. Piotr zrozumiał, że „Ptyś” przyszedł tu sam, odganiając od siebie żonę tak samo, jak wówczas w foyer teatru. Chciał być sam, a ona przydreptała za nim pełna obaw i troski, zapewne przerażona, że nie może mu pomóc.

- Niech pan do niego nie idzie - syknęła do Piotra. - On sam wie, że przedstawienie się nie udało. Nie musi mu pan tego mówić. Niech się pan z niego nie naigrywa. Boże, jak wy wszyscy się nienawidzicie...

Piotrowi wydawało się, że jej duże czarne oczy są pełne nienawiści.

- Przepraszam - rzekł i zaczerwienił się. Tak, na pewno zaczerwienił się, bo natychmiast poczuł, jak palą go policzki. - Ja nie do niego idę, tylko do bufetu...

I gdy to powiedział, nie wypadało mu już nic innego, tylko zbliżyć się do bufetu. Stanął obok eleganckiego pana, nieco bokiem do pani siedzącej na wysokim barowym stołku. Jak na złość, barman prawie zaraz poprosił o zamówienie.

- Koniak. O ten, tam z brzegu - Piotr wskazał butelkę, która odbijając się w lustrach sprawiała wrażenie, że jest ich wiele.

Kobieta siedząca obok na wysokim stołku poruszyła się lekko, Piotr spojrzał na nią kątem oka. Poznał ją, była dziś taka chwila, gdy nawet o niej myślał, ale ona oczywiście o tym nie mogła wiedzieć i dlatego udał, że jej nie poznaje. Miał prawo nie pamiętać, jak wyglądał człowiek, który w długim korowodzie świadków zeznawał przed sądem pół roku temu. Czy ona go poznała? W todze sędziowskiej wyglądał chyba zupełnie inaczej niż teraz, zresztą nie musiała wcale zapamiętać Piotra, zaabsorbowana formułowaniem własnych odpowiedzi na dziesiątki pytań, jakie jej zadawali.

Na wszelki wypadek nie odważył się już zerknąć na nią po raz drugi. Nie ośmielił się także spojrzeć w drugą stronę, gdzie zapewne stał „Ptyś”. Nie wiadomo dlaczego czuł się winnym wobec tych ludzi i wstydził się za coś, czego przecież nie popełnił. Więc poprzez uczucie niczym nie wytłumaczonego zawstydzenia począł w nim wzbierać gniew o to, że nie ośmiela się spojrzeć ani w lewo, ani w prawo. Gdy Piotr wziął kieliszek w palce, bezwiednie spojrzał na kobietę siedzącą obok niego. Zobaczył jej spojrzenie, a potem delikatne kiwnięcie głowy, jak gdyby nikły ukłon z jej strony.

- Nie poznaje mnie pan? Czy też zastanawia się pan, na ile nasza znajomość uprawnia pana do ukłonu? - spytała.

- Nie wiem, czy to można nazwać znajomością - odpowiedział.

Usłyszał własny głos i nagle poczuł się wyzwolony z zawstydzenia. Ta kobieta była tylko jednym z dziesiątków świadków w procesie Labudy i nie mogła wiedzieć, co odczuwał Piotr w chwili, gdy przeczytał wzmiankę o wykonaniu wyroku. Świadomość tego przywróciła mu swobodę.

- Ale teraz już pan sobie mnie przypomniał, panie sędzio - rzekła.

- Nie jestem sędzią - odrzekł i wypił swój kieliszek koniaku.

- Ach, nie? Więc skazywaniem ludzi zajmuje się pan tylko dla przyjemności?

Powiedziała to, gdy odstawiał pusty kieliszek. Uderzył nim tak silnie, że o mało go nie rozbił. Odwrócił się do niej, usta miał zaciśnięte.

- Czy pani chciała mnie obrazić? - spytał prawie szeptem.

- Przepraszam - powiedziała.

Znowu obrócił się twarzą do baru.

- Chciałbym zapłacić - zawołał do barmana.

- Nie mogę sobie darować - odezwała się - że tamtego dnia właśnie o drugiej wyszłam z domu i spotkałam go. Aż do dziś łudziłam się, że może zostanie ułaskawiony. To dość przykre zdawać sobie sprawę, że powieszono go dlatego, że owego dnia o godzinie czternastej znalazłam się na ulicy.

- Pani się myli - rzekł cierpko. - Powieszono go, bo zabił dwie stare kobiety.

- Niech pan nie udaje, że pan nie wie, co mam na myśli. Gdyby nie moje zeznania, przenigdy nie udowodnilibyście mu, że znajdował się w tym domu w chwili popełnienia morderstwa.

Wzruszył ramionami:

- Spełniła pani swój obowiązek. Tak samo jak ja, jak inni.

- Wiem o tym. Ale mimo to fatalnie się czuję. Tak jakoś nieswojo. Pan mnie rozumie?

Kiwnął głową:

- Ja też czuję się nie najlepiej.

Po raz pierwszy popatrzyli na siebie ze szczerym zainteresowaniem. Była bardzo ładna, z pociągłą, wyrazistą twarzą i orlim nosem, z ogromną szopą włosów i jasnym kosmykiem, który opadał jej na czoło. „Jest chyba tleniona” - pomyślał. Urodę Anny M. zauważył już wtedy, gdy zobaczył ją idącą przez salę sądu do miejsca dla świadków. Ale wówczas, zimą, stała przed nim otulona w futro, a teraz widział ją w niebieskawej sukience z dużym dekoltem. Miała opalone ramiona i szyję, a ponieważ lato dopiero się rozpoczęło, pomyślał, że chyba ma dużo wolnego czasu, aby korzystać ze słońca.

Barman dość długo odliczał Piotrowi resztę z banknotu, który mu podał.

- Przyszłam tutaj z przyjacielem, żeby się trochę rozerwać. Przecież nie będę obchodzić żałoby po Labudzie - powiedziała i zdumiało go, że tymi samymi słowami wyraziła to, co i on czuł wtedy, kiedy zdecydował się iść do teatru. - Więc pan nie jest sędzią? - mówiła. - To zabawne. Nawet mi przez myśl nie przeszło, że pan nie jest zawodowym sędzią. Kim pan jest? Wie pan, właściwie to nie mam żadnych wyrzutów sumienia, ale jest mi dość przykro. To nie był chyba zły człowiek ten Labuda. To znaczy, chciałam powiedzieć, że on nie był chyba tak do końca zły. Wiele razy woził mnie taksówką do miasta...

- Pani zeznawała, że odwoził panią trzy albo cztery razy - zwrócił jej uwagę.

Urwała. Jakby ją spłoszył tą swoją uwagą.

- Zapali pan? - podsunęła mu pudełko papierosów.

Przyjął papierosa, zapalił.

- Pani mówiła, że on nie był do końca zły, ten Labuda - rzekł. - Czy człowiek może być zły do końca? Co to znaczy „do końca”? Zabił dwie kobiety, aby je obrabować, i za to otrzymał karę. A nie za to, czy był zły do połowy czy do końca.

- To były dwie wstrętne stare baby. Nienawidziłam ich. Podpatrywały życie swoich sąsiadów, rozpowiadały o nich plotki...

- Pani o tym mówiła przed sądem. Przepraszam panią, muszę już iść. Przestali grać, a jestem tu z żoną i ona pewnie wróciła do stolika. Gdzie pani przyjaciel?

- Skłamałam. Przyszłam tu sama...

- Przepraszam - powiedział jeszcze raz, ukłonił się i poszedł na ogólną salę.

Zofia kończyła kolację, danie Piotra było już zimne. Aktorzy nalali mu duży kieliszek wódki. Za karę - jak mówili.

- Rozmawiałem z „Ptysiem” - skłamał Piotr, bo nie chciało mu się tłumaczyć, że spotkał świadka z procesu Labudy.

- Nie wiedziałam, że „Ptyś” ma takie piękne, jasne włosy - rzekła Zofia i uśmiechnęła się do Piotra.

Aktorzy i ruda dziewczyna roześmieli się chóralnie. Jeden z aktorów poufale poklepał Piotra po plecach.

- Zatańczymy? - zapytała Zofia.

Orkiestra znowu grała i to jakiś powolny taniec, w którym Piotr mógł się czuć pewniej.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odszkodowanie.xlx.pl
  • Linki

    Strona Główna
    Norton Andre - Świat Czarownic Opowieści - Opowieści ze Świata Czarownic tom 2, E-booki, Świat Czarownic
    Norton Andre - Świat Czarownic Opowieści - Świat magii czarownic opowiadania, E-booki, Świat Czarownic
    Nora Roberts - Miasteczko Innocente, E-booki, Nora Roberts
    Nora Roberts - Zrodzona z lodu, E-booki, Roberts Nora
    Nora Roberts - Noc na bagnach Luizjany, E-booki, Nora Roberts
    Norton Andre - Świat Czarownic 20 - Wygnanka, E-booki, Świat Czarownic
    Norton Andre - Świat Czarownic 07 - Strzeż się sokoła, E-booki, Świat Czarownic
    Norton Andre - Świat Czarownic 15 - Gryf w chwale, E-booki, Świat Czarownic
    Norton Andre - Świat Czarownic 08 - Brama Kota, E-booki, Świat Czarownic
    Noc kryształowa - Grzegorz Bogusz(1),
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • imikimi.opx.pl