[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Andre Norton

 

 

 

Mroczny Muzykant

 

 

Tytuł oryginału: Dark Piper

Tłumaczył: Piotr Kuś

Rozdział pierwszy

 

Słyszałem, jak twierdzono, że taśma Zexro może przetrwać wieczność. Jednak wątpię, aby chociaż kolejna generacja znalazła w naszej historii coś godnego uwiecznienia. Z naszej kompanii Dinan, a także Gytha, która pracuje przy kompletowaniu wszystkich starych zapisów spoza tego świata, być może zechcą pamiętać o tej historii. Nie spodziewamy się po naszym przyszłym czytelniku, iż oczekiwać będzie technicznych informacji, gdyż nikt przecież nie wie, jak długo będą one cokolwiek warte. Sądzimy, że właśnie ta taśma i zawarte na niej przesłania pozostaną zapomniane przez długi czas, o ile po wielu wiekach od tej chwili ci spoza świata nie przypomną sobie o naszej kolonii. Być może nie zechcą poznać faktów dotyczących ich losów, ani nie znajdą się wśród nich ludzie zdolni do odbudowania maszyn, które uległy zniszczeniu w wyniku ciągłej walki o to, by dokonywać na nich właściwych napraw.

Mój zapis może nie przynieść żadnego pożytku również z tego powodu, że w ciągu trzech lat nasza mała kompania zrobiła ogromny krok do tyłu, od rozwiniętej cywilizacji, niemal do barbarzyństwa. A jednak, każdego wieczoru spędzam nad nim przynajmniej godzinę, radząc się wszystkich dookoła, gdyż nawet młode umysły mogą dodać do niego pewne spostrzeżenia. Jest to opowieść o mrocznym muzykancie, Grissie Lugardzie, który uratował kilka istnień swego gatunku po to, by ci, którzy są prawdziwymi ludźmi nie zniknęli na zawsze ze świata, który ukochał. My, którzy zawdzięczamy mu nasze życia, wiemy o nim tak niewiele, że w absolutnej zgodzie z prawdą możemy jedynie zawrzeć na tej taśmie nasze własne uczynki i działania oraz sposób, w jaki on z nami się związał.

Beltane była unikalną wśród planet sektora Skorpio w tym sensie, że nigdy nie przeznaczono jej do ogólnego zasiedlenia, lecz przygotowywano ją jako biologiczną stację eksperymentalną. Z powodu jakichś kaprysów natury, jej klimat w zupełności odpowiadał przedstawicielom naszego gatunku, jednak nie posiadała ona swego własnego inteligentnego życia, ani, prawdę mówiąc, żadnej innej nadmiernie rozwiniętej jego formy. Jej bogate w roślinność oba kontynenty oddzielone były szerokimi morzami. Na wschodnim kontynencie zawierało się właściwie wszystko to, co można by uważać za tamtejsze życie. Rezerwaty, wioski i farmy sztabu doświadczalnego umieszczone były natomiast na zachodnim kontynencie. Połączenie z przestrzenią miały zapewnione wyłącznie dzięki jedynemu portowi kosmicznemu.

Jako aktywna jednostka schematu Konfederacji, Beltane funkcjonowała przez cały wiek przed wybuchem Wojny Czterech Sektorów. Wojna ta skończyła się po dziesięciu latach planetarnych.

Lugard powiedział, że był to początek końca naszego rodzaju i jego władzy nad szlakami kosmicznymi. W różnym czasie mogą powstawać imperia gwiazd, konfederacje i inne rządy. Nadchodzi jednak czas, kiedy twory te stają się zbyt wielkie i zbyt stare, wskutek czego ulegają rozpadowi od wewnątrz. Wówczas pękają jak balony, kiedy ukłuje się je ostrym cierniem; pozostają po nich jedynie bezkształtne płaty. A jednak wiadomość o końcu wojny przywitano na Beltane z nadzieją na nowy początek, z nadzieją na powrót złotej ery „sprzed wojny”, na opowieściach o której wychowywała się najnowsza generacja. Być może starsi osiedleńcy czuli dreszcze nieprzyjemnej prawdy, która wkrótce miała się ziścić, jednak odtrącali te myśli, kryli się przed nimi, jak człowiek kryje się w szałasie, chcąc osłonić się przed burzą śnieżną. Ponieważ ludności na Beltane było niewiele — stanowili ją głównie specjaliści i członkowie ich rodzin — Służby drenowały ją z siły roboczej. Z kilku setek, które w ten sposób przymusowo opuściły planetę, powróciła na nią tylko garstka. Mojego ojca nie było wśród tych, którzy wrócili.

My, Collisowie, byliśmy rodziną z Pierwszego Statku, jednak, w przeciwieństwie do większości, mój ojciec nie był technikiem, ani biomechanikiem, lecz dowodził oddziałami Służb. Z tego względu już od początku nasza rodzina była oddzielona od reszty społeczności, a powodem tego podziału było zróżnicowanie interesów. Mój ojciec nie miał zapewne wielkich ambicji. Przeszedł odpowiednie przeszkolenie w oddziałach Patrolu, jednak nigdy nie starał się o awans. Wolał szybko wrócić na Beltane, co też uczynił, przejmując tu dowództwo nad Służbami i dowodząc nimi tak, jak kiedyś jego ojciec. Dopiero wybuch wojny, który spowodował, że nagle zaczęło brakować wyszkolonych mężczyzn, sprawił, iż dał się oderwać od swoich korzeni, które tak bardzo ukochał.

Niewątpliwie podążyłbym jego śladami, jednak te dziesięć lat konfliktu, podczas których byliśmy mniej lub bardziej odcięci od przestrzeni, sprawiło, że musiałem pozostać w domu. Moja matka, która pochodziła z rodziny techników, zmarła jeszcze zanim ojciec udał się w przestrzeń ze swoim oddziałem, a ja spędziłem dziesięć lat z Ahrenami.

Imbert Ahren był dowódcą stacji Kynvet i kuzynem mojej matki, jedynym moim krewnym na Beltane. Był poważnym i szczerym człowiekiem, który do wszystkiego, co osiągnął, doszedł raczej dzięki mrówczej i ciężkiej pracy, niż dzięki błyskotliwemu intelektowi. Prawdę mówiąc, stanowisko jego wymagało ciągłej czujności i kontrolowania podwładnych, którzy rzadko przykładali się do pracy jak należy, jednak nigdy nie potrafił zdobyć się na surowość i był wobec nich bardzo tolerancyjny. Jego żona, Ranalda, była z kolei naprawdę doskonała w swojej dziedzinie i o wiele bardziej wymagająca wobec podwładnych niż Imbert. Rzadko ją widywaliśmy, ponieważ wciąż prowadziła jakieś skomplikowane badania.

Zajmowanie się gospodarstwem domowym wcześnie spadło więc na Annet, która była zaledwie rok młodsza ode mnie. Mieszkała jeszcze z nami Gytha, która całymi dniami czytała taśmy, a gospodarstwem domowym interesowała się jeszcze mniej niż jej matka.

To chyba specjalizacja, która stawała się coraz bardziej niezbędna dla mojego gatunku od momentu, kiedy skierowaliśmy kroki w przestrzeń, w pewnym sensie zmutowała nas, chociaż ludzie najbardziej nią dotknięci zapewne stanowczo oponowaliby przeciwko takiemu twierdzeniu. Mimo że miałem prywatnego nauczyciela i ponaglano mnie, bym wybrał zawód, który przydałby się w laboratoriach na stacji, nie miałem żadnych zdolności w tym kierunku. W końcu, bez większego przekonania, podjąłem studia, po których mógłbym wstąpić do Służby Strażniczej w jednym z Rezerwatów; Ahren uważał, że nadawałbym się do tej pracy. Tymczasem nastąpił ponury koniec wojny, która szczęśliwie bezpośrednio nikogo z nas nie dotknęła.

Nikt w niej właściwie nie zwyciężył; faktyczny remis oznaczał, że obie strony nie mają już sił do dalszej walki. Rozpoczęły się, bardzo długo trwające, „rozmowy pokojowe”, które zakończyły się kilkoma rozsądnymi ustaleniami.

Przedmiotem naszych obaw było to, że o Beltane jakby zapomniały siły, które spowodowały jej narodziny. Gdybyśmy dawno temu nie przystąpili do eksploatacji tej planety i nie korzystali z jej surowców, znaleźlibyśmy się teraz w desperackiej sytuacji. Nawet przybywające dwa razy w roku statki rządowe, do których ograniczył się w ostatnim okresie wojny nasz handel i nasza komunikacja, dwukrotnie spóźniły się. Radość z ich przybywania zamieniała się jednak w niechęć i wrogość, gdy okazywało się, że nie lądowały po to, aby uzupełniać nasze zapasy, lecz by zostawić pochodzących z Beltane ludzi, którzy walczyli w odległym konflikcie. Weterani ci wyglądali jak własne cienie, prawdziwie nieszczęśliwe, przeważnie okaleczone, ofiary machiny wojennej.

Wśród nich był Griss Lugard. Chociaż dobrze znałem go w dzieciństwie i był zastępcą dowódcy w oddziale, wraz z którym udał się na wojnę mój ojciec, nie rozpoznałem go, kiedy kulejąc schodził po rampie pasażerskiej. Jego niewielki worek podróżny zdawał się zbyt wielkim ciężarem dla chudych ramion, pod jego ciężarem Griss wyraźnie chylił się na bok.

Przechodząc obok, nagle spojrzał na mnie i niespodziewanie rzucił worek na ziemię. Uniósł dłoń i wtedy usta na jego twarzy, na której widoczny był jeszcze ślad po świeżej bliźnie, wykrzywiły się w grymasie.

— Sim…

W tym momencie jego dłoń powędrowała ponad głowę i wtedy rozpoznałem go, po opasce na przegubie dłoni, teraz o wiele za luźnej.

— Jestem Vere — powiedziałem szybko. — A pan jest… — popatrzyłem na dystynkcje na kołnierzyku jego wypłowiałej i pogniecionej tuniki. — Kapitan Lugard! — wykrzyknąłem wreszcie.

— Vere — powtórzył moje imię i przez chwilę jego umysł jakby błądził gdzieś w czasie, próbując coś mu przypomnieć. — Vere, ty… jesteś synem Sima! Ale… ale przecież wyglądasz jak sam Sim. — Stał bez ruchu, wpatrując się we mnie, po czym nagle odwrócił się i zaczął oglądać nasze otoczenie. Dopiero teraz zdobył się na to; schodząc z rampy przez cały czas miał wzrok wbity w ziemię, jakby interesował go jedynie kurz tej planety, wzbijany przez podeszwy butów.

— Minęło wiele czasu — powiedział niskim, zmęczonym głosem. — Dużo, dużo czasu.

Przy grabił się i po chwili schylił po torbę, jednak uprzedziłem go.

— Dokąd, proszę pana? — zapytałem.

Po jego rodzinie pozostały stare baraki. Nikt tam nie mieszkał, już od dobrych pięciu lat, były właściwie jedną wielką rupieciarnią. Wszyscy członkowie jego rodziny poumierali lub opuścili planetę. Postanowiłem, że niezależnie od tego, ile u nas jest miejsca, Griss Lugard pozostanie na razie gościem u Annete.

On spoglądał jednak ponad moimi ramionami, w kierunku południowo—zachodnich wzgórz i rysujących się za nimi wysokich gór.

— Czy masz może przelatywacz, Sim… Vere? — zaraz poprawił się.

Potrząsnąłem przecząco głową.

— Bardzo nam ich brakuje, proszę pana. Nie mamy części do ich naprawiania. Mogę jedynie zdobyć helikopter operacyjny.

Wiedziałem, że złamię w ten sposób regulamin. Griss Lugard był jednak dla mnie kimś bardzo bliskim, należał do mojej przeszłości, a od jak dawna nie miałem kontaktu z nikim z mojej przeszłości?

— Proszę pana, gdyby pan zechciał zostać gościem… — kontynuowałem.

Potrząsnął przecząco głową.

— Lepiej nie — mruknął, jakby mówił wyłącznie do siebie. — Jeśli chcesz coś dla mnie zrobić, postaraj się o helikopter. Polecimy na południowy zachód, do Butte Hold.

— Ale tam są przecież tylko ruiny. Nikt z nas tam nie był od ośmiu lat.

Lugard wzruszył ramionami.

— Widziałem ostatnio wiele ruin, chciałbym jednak zobaczyć także i te. — Sięgnął dłonią pomiędzy fałdy tuniki i wydobył z niej metalową tabliczkę, mieszczącą się na powierzchni dłoni. Tabliczka błysnęła w popołudniowym słońcu. — Dowód wdzięczności od rządu, Vere. Otrzymałem Butte Hold na tak długo, jak tylko będę chciał. Jest moje.

— Ale zaopatrzenie… — znów spróbowałem go zniechęcić.

— Co tam zaopatrzenie? To wszystko jest moje. Zapłaciłem za to poranioną twarzą, wysiłkiem wojennym; całkiem przyzwoita cena za Butte, chłopcze. Teraz więc chciałbym udać się… do domu. — Wciąż wypatrywał w kierunku wzgórz.

Podpisałem więc odbiór helikoptera na oficjalną podróż. Griss Lugard miał do niej prawo i byłem pewien, że w razie czego odrzucę wszelkie oskarżenia o bezprawne użycie maszyny.

Nasze helikoptery skonstruowano w celu poruszania się i prowadzenia poszukiwań w trudno dostępnym terenie. Gdy było to możliwe, jechały na kołach po powierzchni planety, ale gdy drogę zamykały przeszkody, których nie można było pokonać, mogły unosić się w górę i pokonywać krótkie odcinki w powietrzu. Nie należały do najwygodniej szych i nie były przystosowane do długich podróży; po prostu umożliwiały szybkie dotarcie do trudnych terenów. Zasiedliśmy teraz z Lugardem na przednich fotelach, przypiąwszy się do nich pasami, po czym wyznaczyłem kurs na Butte Hold. W tamtych czasach należało trzymać ręce na sterownikach, ponieważ trudno było wierzyć automatycznym sensorom.

Od czasu wybuchu wojny, osiedla na Beltane zaczęły kurczyć się, zamiast rozwijać. Ubywało ludzi i peryferyjne osady pustoszały jedna po drugiej. Butte Hold pamiętałem tylko sprzed wojny; słabo, bo ostatni raz byłem tam jako mały chłopiec.

Założono je na skraju wulkanicznego terytorium, które, dzięki potężnym wybuchom licznych i wysokich wulkanów, musiało w zamierzchłych czasach oświetlać spory szmat kontynentu. Dowody, iż przed wielu laty szalał tu żywioł, wciąż wywoływały ogromne wrażenie. Pozostawił on po sobie niesłychanie urozmaicony krajobraz, ogromne bryły zastygłej lawy, ostre jak noże grzbiety górskie i nadzwyczaj skąpą roślinność. Plotki głosiły, że oprócz naturalnych zasadzek, które kryje ta ziemia, na przybyszów czyhają tu także inne niebezpieczeństwa — mianowicie wielkie, dzikie bestie, które, uciekłszy ze stacji eksperymentalnych, znalazły dla siebie na tych zapomnianych i dzikich terenach idealne legowiska. Były to tylko plotki, ponieważ, jak do tej pory, nikt nie dowiódł istnienia bestii. A jednak ludziom weszło w krew, że wybierając się tutaj, na wszelki wypadek zawsze mieli ze sobą oszałamiacze.

Po krótkiej jeździe skręciliśmy w dróżkę tak niewyraźną, że nie zauważyłbym jej, gdyby nie wskazówki Lugarda. Prowadził mnie bardzo pewnie, jakby tędy jeździł codziennie. Wkrótce znacznie oddaliliśmy się od zamieszkanych terenów. Chciałem z nim porozmawiać, jednak nie ośmielałem się zadawać pytań, które mnie nurtowały. Lugard, w chwilach gdy nie zajmowało go wskazywanie mi drogi, całkowicie pogrążony był w swoich myślach.

Pomyślałem, że znalazłby dla siebie na Beltane o wiele lepsze miejsce, może nie całą osadę, ale coś o wiele bardziej interesującego niż zapomniane osiedle w niedostępnym terenie. W osiedlach na planecie brakowało mężczyzn; przecież wywożono ich stąd na wojnę, najpierw Strażników, potem naukowców, a na końcu techników. Ci, którzy tu pozostali, być może nieświadomie zmieniali ich atmosferę. Wojna nie przetoczyła się na tyle blisko, by wywrzeć jakiś większy wpływ na samą Beltane. Pozostała w konflikcie jedynie dostarczycielem pewnych surowców i ludzi. Ponadto budziła irytację, gdyż ci, którzy tutaj przyjechali w celach badawczych, nie mieli ochoty na kolejne dalekie podróże, by zabijać lub samemu ginąć w bezkresach przestrzeni. Przed pięciu laty doszło nawet na tym tle do ostrego sporu pomiędzy komendantem, a ludźmi takimi jak doktor Croson. Komendant wkrótce opuścił planetę i na Beltane znowu zapanował spokój.

Tutejsza ludność była z natury pokojowa. Do swojego pacyfizmu byli tak przywiązani, że zastanawiałem się, czy zaakceptują Lugarda, który w chwale powrócił z dalekiej wojny. Urodził się na Beltane, to prawda. Jednak, tak jak mój ojciec, pochodził z rodziny tradycyjnie zakorzenionej w Służbie i nie wżenił się w żaden z klanów, zamieszkujących osiedla. Mówił, że Butte Hold należy do niego. Czy było to prawdą? A może przysłano go tu, żeby przygotował Butte Hold na przyjęcie garnizonu? Coś takiego nie spodobałoby się na planecie.

Nasza dróżka była tak pełna dziur i nierówności, że w końcu niechętnie poderwałem helikopter w powietrze, utrzymywałem go jednak na minimalnej wysokości nad powierzchnią. Jeżeli Lugard miał założyć tu garnizon, to oby wśród żołnierzy, którzy przybędą, znaleźli się technicy—mechanicy, potrafiący naprawić nasz wysłużony sprzęt. Helikoptery w podróży często zachowywały się nieobliczalnie.

— Unieś go trochę wyżej — polecił mi Lugard.

Pokręciłem głową.

— Nic z tego. Jeżeli rozleci się na tej wysokości, mamy przynajmniej szansę, że spadniemy na ziemię w jednym kawałku. Nie mam zamiaru ryzykować bardziej, niż to konieczne.

Lugard popatrzył najpierw na mnie, a potem zlustrował wzrokiem maszynę, jakby dopiero teraz widział ją po raz pierwszy. Jego oczy zwęziły się.

— To jest przecież wrak…

— Jedna z najlepszych maszyn na tej planecie — odparłem. — Maszyny same się nie naprawiają. A technoroboty praktycznie wszystkie zatrudniamy w laboratoriach. Nie otrzymujemy żadnych dostaw spoza planety od czasu, gdy komandor Tasmond opuścił ją z resztką garnizonu. Większość helikopterów, jakie jeszcze funkcjonują, to po prostu składaki, zestawione z wraków zepsutych maszyn.

Napotkałem jego badawcze spojrzenie.

— To jest aż tak źle? — zapytał cicho.

— To zależy w jaki sposób potraktujemy słowo „źle”. Komitet uważa, że w gruncie rzeczy jest dobrze. Cieszą się, że przestaliśmy otrzymywać rozkazy spoza planety. Partia Wolnego Handlu chce ogłosić całkowitą niepodległość. Żyje nam się gorzej niż przed wojną, jednak nikt, naprawdę nikt, nie chce, aby rozkazy dla nas docierały znów z przestrzeni.

— Kto ma tutaj władzę?

— Komitet, a właściwie przewodniczący jego sekcji: Corson, Ahren, Alsay, Vlasts…

— Corson, Ahren, rozumiem. A kim jest Alsay?

— On jest na Yethlome.

— A Watsill? Kto to taki?

— Przybył z zewnątrz. Podobnie Praż i Bomtol, jak zresztą i większość młodych. I niektórzy z tych błyskotliwych uczonych…

— A Corfu?

— On… zabił się.

— Co? — Lugard był wyraźnie zaskoczony. — Miałem wiadomość… — Potrząsnął głową. — Dlaczego?

— Oficjalny komunikat mówił o wyczerpaniu nerwowym.

— A nieoficjalnie?

— W plotkach powtarza się, że odkrył coś śmiertelnie niebezpiecznego. Kazano mu nadal prowadzić badania. Odmówił. Naciskano na niego i bał się, że nie wytrzyma nacisku. Uciekł więc w śmierć. Komitet mówi, że to ostatnia nienaturalna śmierć na tej planecie i nigdy już nikt nie da tu nikomu broni do ręki.

— Oczywiście, że nie — powiedział Lugard sucho. — Nie będą już mieli takiej szansy, mimo że zmagania trwają…

— Ale wojna już się skończyła!

Lugard potrząsnął głową.

— Formalna wojna, tak. Porozrywała ona jednak Konfederację na strzępy. Prawo i porządek… w naszych czasach z pewnością czegoś takiego jeszcze długo nie zaznamy… — Wskazał ręką na niebo ponad naszymi głowami. — Nie zaznamy tego my i zapewne nie zazna również następna generacja. Szczęśliwe światy, które dysponują własnymi surowcami, one zdołają zachować cywilizację. Inne upadną, gdyż nie będzie komunikacji i handlu pomiędzy planetami. Wilki krążyć będą, niszcząc wszystko, co znajdzie się w przestrzeni…

— Wilki?

— To stare słowo, jakim określamy agresorów. Zdaje się, że nazywano nim zwierzę, które atakowało wielkimi stadami bezbronne ofiary. Ich okrucieństwo wciąż tkwi w pamięci naszej rasy. Tak, wilki znów będą atakować.

— Z Czterech Gwiazd?

— Nie — odparł Lugard. — Oni są tak samo wycieńczeni jak my. W przestrzeni pozostały jednak resztki rozbitych flot, statki, których światy macierzyste już nie istnieją, dla których nie ma portów, w jakich byłyby gorąco witane. Ich załogi prowadzić będą życie, jakie toczą od lat, gdyż innego nie znają. Nie będą już jedynie regularnymi oddziałami, ale bandami piratów. Bogate światy, o których będą wiedzieli piraci, zostaną zaatakowane na początku. Zagrożone będą też miejsca, które mogłyby posłużyć piratom jako bazy…

Pomyślałem, że wiem już, dlaczego Lugard powrócił.

— A więc przybyłeś tutaj ściągnąć garnizon, żeby Beltane nie była bezbronna wobec zagrożenia…

— Chciałbym, Vere, chciałbym, żeby tak było. — Zaskoczył mnie żar, z jakim Lugard wypowiedział te słowa. — Jednak nic z tego. Przybyłem tutaj, ponieważ otrzymałem za moje wojenne zasługi Butte Hold od rządu. Butte Hold: wszystko, co na tej planecie mieści się pod tym właśnie pojęciem, należy do mnie. To jest jedyny powód, dla którego tu jestem. Poza tym, dlaczego właśnie tutaj… Cóż, urodziłem się tutaj i pragnę, żeby moje ciało pozostało po śmierci właśnie na Beltane. Teraz na południe…

Ślady starej drogi były prawie niewidoczne. Szybko zbliżaliśmy się do krainy lawy i napotykaliśmy coraz więcej śladów dawnych katastrof. Roślinność stawała się coraz bardziej skąpa i dzika. Dawno minęła połowa lata i większość kwiatów już przekwitła, jednak co jakiś czas widzieliśmy je, odcinające się różnokolorowymi barwami na tle monotonii szarości i zieleni. Dwukrotnie dzikie, głodne króliki, wyjadające resztki roślinności, zerwały się do szaleńczej ucieczki, wystraszone przez helikopter.

Wkrótce ujrzeliśmy przed nami Butte Hold. Z ciekawością krążyłem przez chwilę nad potężną skarpą, u stóp której założono osiedle. Zachowało się wokół niego wiele śladów ludzkiej działalności. Szczególne wrażenie wywołały we mnie potężne umocnione posterunki dla wartowników, wykute w litej skale. Widziałem, że takie warowne posterunki budowano bezpośrednio po wylądowaniu na planecie Pierwszego Statku, kiedy nie mieliśmy jeszcze pojęcia, czego spodziewać się po tutejszej faunie, wzbudzającej szczególne obawy w tej krainie lawy. Chociaż wkrótce okazało się, że są one nieuzasadnione, to jednak przez wiele lat wykorzystywały je patrole.

Po chwili posadziłem helikopter na pasie do lądowania przed główną bramą osiedla. Piasek, który zaczął unosić się przy lądowaniu, wydał nieprzyjemny odgłos, uderzając o metalowe wrota, sprawiające wrażenie na stałe zaspawanych. Lugard wysiadł, poruszając się sztywno. Sięgnął po swój worek, jednak ja uprzedziłem go i wysiadłem za nim. Bagaż był lekki, jakby kapitan nie chciał obarczać się większymi ładunkami; a może ten fakt dowodził, że przyjechał tu tylko czasowo, zbadać sytuację. I wkrótce opuści naszą sekcję?

W milczeniu zaakceptował moje towarzystwo, jednak, nie oglądając się za mną, ruszył szybko przed siebie. Znów miał w dłoni metalową płytkę, którą pokazał mi w porcie. Podszedłszy do podsypanej piaskiem bramy, zatrzymał się na długą chwilę, wpatrując we wrota fortecy, jakby spodziewał się, że zabite deskami luki strzelnicze staną otworem i ktoś z wewnątrz zaraz coś do niego zawoła. Wreszcie pochylił się, uważnie badając bramę. Przesunął dłonią po jej powierzchni, a drugą wsunął swoją tabliczkę do otworu z mechanizmem, blokującym zamek.

Właściwie to spodziewałem się ujrzeć na jego twarzy rozczarowanie, nie wierząc w trwałość urządzenia, które przez tak długi czas poddawane było niszczącemu działaniu przyrody. Pomyliłem się jednak. Czekaliśmy przez krótką chwilę, po czym ciężkie wrota rozsunęły się w ciszy. W tym samym momencie zapaliły się światła i znaleźliśmy się w długim hallu, mając po prawej i lewej ręce zamknięte drzwi.

— Powinien pan mieć jakieś zaopatrzenie, zapasy… — odważyłem się powiedzieć. Lugard odwrócił się do mnie i sięgnął po worek, który wciąż trzymałem w dłoniach. Uśmiechnął się.

— Cóż, masz rację. Zaraz przekonasz się, że coś niecoś mam. Proszę, wejdź do środka.

Przyjąłem zaproszenie, chociaż odgadywałem, że wolałby teraz być sam. Jednak ja znałem Beltane, a on nie. Gdybym wsiadł do helikoptera i pozostawił Lugarda samemu sobie, mógłby natrafić na kłopoty, którym by nie podołał, bo nie wiedziałby jak. A przede wszystkim, pozbawiony by został jedynego środka transportu.

Ruszył przed siebie, w kierunku drzwi, znajdujących się na końcu hallu. Znalazłszy się przy nich, zdecydowanym gestem przyłożył płytkę do właściwego miejsca i drzwi otworzyły się. Stanęliśmy u progu ciemnego szybu. Lugard niespiesznym ruchem rzucił do szybu swój bagaż. Worek zaczął opadać, jednak powoli, jakby płynął w powietrzu. Winda grawitacyjna. Ujrzawszy to, kapitan spokojnie ruszył w ślady worka. Musiałem zmusić się, żeby postąpić tak samo; wciąż nie dowierzałem urządzeniom, których nie używano przez wiele lat.

Opuściliśmy się na dół o dwa poziomy; ta krótka podróż kosztowała mnie wiele strachu i potu. Nie ufając staremu urządzeniu, wciąż obawiałem się, że zacznę spadać i moje ciało roztrzaska się o dno szybu. Jednak nic złego nie wydarzyło się i wkrótce stąpaliśmy po osiedlowym magazynie z zaopatrzeniem. W półmroku ujrzałem maszyny, opatulone brezentowymi narzutami. Zapewne myliłem się więc przypuszczając, że Lugard zostałby pozbawiony środków transportu, gdybym zostawił go samego. Nie zwrócił jednak uwagi na maszyny, podszedł za to do nisz, w których ustawione były kontenery i skrzynie.

— Jak widzisz, jestem doskonale zaopatrzony — powiedział, kiwając głową w kierunku tego budzącego podziw magazynu.

Rozejrzałem się dookoła. Po lewej stronie zauważyłem półki na broń, jednak w większości były puste. Lugard podszedł do jednej z maszyn i ściągnął z niej brezentowe przykrycie. Moim oczom ukazała się koparka z łopatą opuszczoną do ziemi. Moja początkowa nadzieja, że jest to bojowa maszyna latająca, natychmiast prysła. Cóż, skoro puste były półki, przeznaczone na broń, zapewne w magazynie nie było też żadnych maszyn bojowych.

Lugard odwrócił się od koparki i ujrzałem w jego oczach jakby nowo nabytą energię.

— Nie miej wątpliwości, Vere, to dla mnie doskonałe miejsce.

Ruchem głowy nakazał mi przejść do szybu, tym razem jednak popłynęliśmy w górę i znów znaleźliśmy się w hallu wejściowym. Szedłem z powrotem do drzwi, kiedy jego głos osadził mnie w miejscu.

— Vere…

— Tak? — odwróciłem się. Lugard patrzył na mnie, jakby wahał się, czy ma powiedzieć to, co go nurtuje. Odnosiłem wrażenie, że ciężko zmaga się sam ze sobą, by zwalczyć to wahanie.

— Wpadnij tu do mnie, jak będziesz miał okazję.

Na podstawie tonu jego głosu nie mógłbym określić tych słów jako serdeczne zaproszenie, a jednak, znając Lugarda, wiedziałem, że jest szczere i prawdziwe.

— Gdy tylko będę mógł — obiecałem.

Stanął przy drzwiach, obserwując jak powoli zbliżam się do helikoptera. Wystartowawszy, celowo zatoczyłem koło nad bramą i pomachałem mu na pożegnanie. Odpowiedział mi równie serdecznym gestem.

Obrałem kurs na Kynvet, pozostawiając ostatniego z żołnierzy Beltane samego w jego pustelni. Nie cieszyła mnie myśl, że zostawiłem go samego, otoczonego przez duchy tych,

którzy tam kiedyś mieszkali i nigdy już nie powrócą. Ale przecież taki był właśnie wybór Lugarda, wybór, którego nikt już nie był w stanie zmienić; wiedziałem to dobrze, bo przecież dobrze wiedziałem, kim jest i jaki jest Griss Lugard.

Kiedy lądowałem w Kynvet, ujrzałem światło w otwartych drzwiach domu.

— Vere? — dotarł do mnie głos Gythy natychmiast, kiedy wyłączyłem silnik. — Annet chce, żebyś się pośpieszył. Mamy towarzystwo.

Towarzystwo? Rzeczywiście, teraz zauważyłem kolejny helikopter z symbolem Yetholme na ogonie i zaraz potem maszynę Haychaxa; odniosłem wrażenie, że dzisiejszego wieczoru gościmy pół Komitetu. Ale dlaczego? Przyśpieszyłem kroku i w mgnieniu oka zapomniałem o Butte Hold i jego nowym dowódcy.

Rozdział drugi

 

Tej nocy pod dachem Ahrena nie zgromadził się pełen Komitet, jednak zza zamkniętych drzwi docierały przytłumione głosy mężczyzn, którzy zawsze mieli w nim najwięcej do powiedzenia. Spodziewałem się, że będę musiał tłumaczyć się, dlaczego użyłem helikoptera, jednak nikt nie zwrócił nawet uwagi na moje lądowanie.

Annet, zajęta dotąd zmywaniem naczyń, podążyła za mną do gabinetu ojca i poinformowała mnie o przyczynie tego niecodziennego zgromadzenia. Statek, który przywiózł na planetę Lugarda i innych weteranów wojennych miał, jak się okazało, drugą, dodatkową misję. Kiedy zbliżał się do Beltane, z jego kapitanem skontaktował się dowódca statku, krążącego po orbicie wokół planety, z którego istnienia nie zdawaliśmy sobie dotychczas sprawy. Do Komitetu została wystosowana błagalna prośba.

Było tak, jak to przewidział Lugard, chociaż jego wizja była jeszcze bardziej ponura. Istniały statki bez portów macierzystych, ich własne światy były zniszczone lub skażone radioaktywnie do tego stopnia, że o żadnym życiu na ich powierzchniach nie mogło być mowy. Statek z uciekinierami z takiego właśnie świata krążył po naszej orbicie błagając o prawo do lądowania i miejsce do osiedlenia się dla stłoczonych na jego pokładzie ludzi.

Beltane była dotąd „zamkniętym” światem, a jej jedyny port otwarty był tylko dla uprzywilejowanych statków. Powody zamknięcia zniknęły jednak wraz z końcem wojny. Nasze osiedla zajmowały tak mało miejsca na powierzchni planety, że byliśmy dotąd zaledwie pionierami na planecie, mimo że w swoim czasie wokół portu powstało naprawdę sporo wiosek. Poza tym pusty był cały wschodni kontynent; wciąż czekał na swoich kolonizatorów.

Czy jednak stare, wojenne ograniczenia wezmą górę i Komitet nie wpuści statku? A jeśli stanie się inaczej, czy nie okaże się to zbyt wyraźną zachętą do lądowania dla innych rozbitków wojennych? Pomyślałem o przepowiedni Lugarda, że wilki zaczną krążyć po międzyplanetarnych szlakach, a te światy, które okażą się bezbronne, zostaną ograbione, a może nawet staną się ofiarami okupacji. Czy mężczyźni, teraz naradzający się z Ahrenem, brali i to pod uwagę? Przekonany byłem, że nie.

Zabrałem talerz z chlebem do maczania i zaniosłem go do długiego stołu. Serworobotów już dawno na planecie nie mieliśmy, kilka ostatnich pozostało w laboratoriach. Cofnęliśmy się w czasie i znów używaliśmy rąk, nóg i siły naszych grzbietów do pracy. Annet była dobrą kucharką — z przyjemnością jadłem to, co gotowała w swoich garnkach i na patelniach, w przeciwieństwie do jedzenia w porcie, wciąż preparowanego przez roboty. Zapach przygotowanego przez nią jedzenia przypomniał mi, że od południa, kiedy jadłem ostatni posiłek w porcie, min...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odszkodowanie.xlx.pl
  • Linki

    Strona Główna
    Norton Mary - Kłopoty rodu Pożyczalskich, e-book, N
    Norton. (4) [Klucz spoza czasu], EBooki
    Norton N22 - Michael Crichton(1), E-book, N
    Norton Ognista ręka, EBooki
    Norton Kamień nicości, EBooki
    Norton. Garan nieśmiertelny, EBooki
    Norton Gwiaździsta odyseja, EBooki
    Norton Gwiezdna straż, EBooki
    Norton Gwiezdny łowca, EBooki
    Norton Gwiezdny zwiad, EBooki
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • darkenrahl.keep.pl