[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ANDRE NORTON

 

 

 

PLANETA VOODOO

 

(Przełożył Marek Obarski)

I

 

Lepiej nie mówić o upale na Xecho. Ta nasycona wodą gruntową planeta, będąca niemal w całości gorącym oceanem, łączy w sobie wszystkie najbardziej niemiłe przymioty łaźni parowej. Można tu jedynie pomarzyć o chłodzie i zieleni -jedyny skrawek lądu, to wąska jak żądło wstęga wysepek. Na jednej z nich, na maleńkim cypelku, o który rozbijały się fale, stał młodzieniec w hełmie kosmonauty z dystynkcjami szefa transportu. Oprócz hełmu miał na sobie jedynie skąpe szorty. Bezwiednie starł dłonią z opryskanej piersi krople gorącej wody, wypatrując przez przeciwsłoneczne gogle skrawka spokojnego morza. W porę opamiętał się, odsuwając pokusę kąpieli, bowiem szaleniec, który chciałby zanurzyć się w morskim ukropie, straciłby całą skórę. W przeciągu kilku sekund żyjące w cieczy organizmy wyssałyby ją ustami - jeżeli w ogóle posiadały usta. Skórożerne stworzenia czekały tylko, aż nierozważny Terranin znajdzie się w wodzie!

Dan Thorson oblizał wargi smakując sól. Napatrzył się już dość na gorący ocean i powracał teraz, brnąc z trudem przez rozpalony piasek portu kosmicznego do miejsca postoju „Królowej Słońca”. To był wyjątkowo męczący dzień, pełen utarczek i sprzeczek. Wciąż musiał biegać w tę i we w tę, jak chłopak na posyłki, przekazując polecenia kapitana pracującym pod gołym niebem mechanikom, którzy poruszali się jak muchy w smole. Tak się przynajmniej wydawało rozdrażnionemu zastępcy szefa transportu, który nigdy się nie lenił. Kapitan Jellico zamknął się na cztery spusty w swej kabinie, by zachować odrobinę spokoju. Dan nie mógł sobie pozwolić na podobną ucieczkę. „Królowa Słońca” zgodnie z planem miała służyć po przebudowie jako statek pocztowy. Okazało się jednak, że projekt nie uwzględniał działania wilgoci, która spowodowała nie tylko korozję, ale przede wszystkim działała na wewnętrzne obwody robotów-monterów, wykonujących nieściśle polecenia, co doprowadzało do szewskiej pasji mechaników sterujących pracą automatów. „Królowa Słońca” miała właśnie wystartować w kolejną podróż kupiecką, kiedy wielozadaniowy statek Konsorcjum przewożący dotąd pocztę kosmiczną zbiegł i został wypisany z oficjalnego rejestru przewoźników intergalaktycznych. Załoga „Królowej Słońca” otrzymała polecenie odpowiedniego przemodelowania statku, który miał odtąd służyć również do przewożenia przesyłek pocztowych. Wilgoć i upał panujące na Xecho utrudniały przebudowę ładowni. Na szczęście większość prac została już wykonana. Dan dokonał właśnie ostatniej inspekcji, podpisał protokół odbiorczy i zamierzał zdać relację kapitanowi. Kiedy znalazł się w przewiewnym, klimatyzowanym wnętrzu „Królowej Słońca”, odetchnął z ulgą. Powietrze na pokładzie statku było chemicznie czyste, ale stęchłe. Jednak dzisiaj wdychał je z przyjemnością. Wszedł do kabiny kąpielowej. Wreszcie znalazł się w miejscu, w którym nie brakowało chłodnej wody - przefiltrowanej z gąbczastej, nasyconej parą otuliny. Zimny strumień przyjemnie ochłodził jego wycieńczone upałem młode ciało. Ubierał się właśnie w lekką, przewiewną tunikę, gdy odezwał się brzęczyk przy włazie na pomost. Dan podniósł się na uginających się nogach, gdyż załoga „Królowej Słońca” liczyła w tym momencie zaledwie cztery osoby wliczając jego samego, którego traktowano zwykle jak chłopca na posyłki. Kapitan Jellico przebywał w swojej kabinie, dwa poziomy wyżej. Medyk Tau przypuszczalnie robił przegląd narzędzi lekarskich i medykamentów, a Sindbad - kot okrętowy - drzemał w jakiejś pustej kabinie. Dan rzucił tunikę na swoje miejsce i pełen obaw ruszył na pomost. Ale na ekranie wizjera nie zobaczył, jak przypuszczał, nadzorcy robotów. Niezwykły gość zrobił wrażenie na młodym kosmonaucie, chociaż Dan już przywykł do osobliwych istot, zarówno ludzkich, jak i obcych.

Przybysz był wysokim, spokojnym mężczyzną o smukłej sylwetce, którą podkreślały zarówno wąskie biodra, jak i długie nogi i ręce. Nosił popularne szorty, jakie noszą osadnicy na Xecho. Jego ciemna skóra sprawiła, że choć spodenki były w modnym szafranowożółtym kolorze, błyszczały jakby uszyto je z najdroższej tkaniny. Gość nie wyglądał jednak jak Murzyn o jasnobrązowej skórze, pod którego rozkazami Dan służył poprzednio, choć zdawał się mieć wiele wspólnego z czarnoskórymi mieszkańcami Terry. Miał naprawdę czarne ciało, tak czarne, że jego skóra wydawała się prawie granatowa. Zamiast koszuli czy tuniki nosił dwa szerokie pasy ze skóry skrzyżowane na piersi. W miejscu przecięcia, mienił się wszystkimi barwami ogromny medalion, który roziskrzał się blaskiem diamentu, kiedy gość oddychał. Zamiast standardowego pistoletu, jaki stanowi wyposażenie każdego kosmonauty, nosił u pasa osobliwą broń, która przypominała zarówno śmiercionośny blaster używany przez policjantów z Patrolu, jak i długi nóż w wysadzanej klejnotami i przybranej frędzlami pochwie. Na pierwszy rzut oka wyglądał na barbarzyńcę, którego poskromiono i ucywilizowano.

- Jestem Kort Asaki - zasalutował dłonią i powiedział z lekkim akcentem w popularnym języku galactic basic. - Oczekuje mnie kapitan Jellico.

- Tak, sir! - odrzekł skwapliwie Dan.

Więc to jest Naczelny Strażnik ze słynnej Khatki, bliźniaczej planety Xecho - myślał młody kosmonauta, prowadząc gościa do dowódcy „Królowej Słońca”.

Obcy wspiął się z kocią zręcznością po drabince. Po drodze do kabiny dowódcy zlustrował wnętrze statku, nie pomijając żadnego szczegółu. Na jego twarzy malował się wyraz uprzejmej ciekawości, kiedy jego przewodnik zapukał do drzwi kapitana Jellico. W odpowiedzi rozległo się rozdzierające skrzeczenie hoobata Queexa, ulubieńca kapitana. A potem, kiedy automatycznie rozsunęły się drzwi, zobaczyli, że krabo-papugo-ropuch w klatce tupnął swoją dziwaczną łapą w podłogę, oznajmiając, że jego pan jest obecny.

Ponieważ kapitan skierował serdeczne powitanie tylko do gościa, Dan z żalem zszedł do mesy, by spróbować przyrządzić kolację. Choć prawdę mówiąc, niewiele można było przygotować z nadpsutych koncentratów w automatycznej kuchni.

- Gość z Konsorcjum? - zapytał Tau, który czekał na kubek terrańskiej kawy z ekspresu. - Czy muzyka pomaga ci wybrać potrawy, szczególnie w tym obfitym zestawie?

Dan zarumienił się i przestał wygwizdywać melodię w pół nutki.

„Wracając na Terrę”, to stary i ograny kawałek. Dan nie zdawał sobie sprawy z tego, że nieświadomie pogwizduje znany przebój, ilekroć coś robi.

- Naczelny Strażnik z Khatki jest na pokładzie - poinformował sucho medyka Tau, gdyż był zajęty odczytywaniem etykietek. Nie był aż tak niemądry, żeby podać rybę lub jakieś zakamuflowane przetwory z rybiego mięsa.

- Khatka! - Tau wyprostował się. - To planeta, którą warto odwiedzić.

- Nie jest warta uwagi Wolnych Kupców - stwierdził Dan.

- Możesz zawsze liczyć na hit szczęścia, który przyniesie ci fortunę, chłopie. Ja wiele dałbym, żeby tam polecieć!

- Dlaczego? Przecież nie jesteś myśliwym. Co ci przyszło do głowy?

- Och, nie obchodzi mnie safari w rezerwacie, choć pewnie warto zobaczyć khatkańską zwierzynę. Ciekawią mnie ludzie, którzy...

- Ale to przecież osadnicy z Terry czy raczej potomkowie Terran, prawda?

- Oczywiście. - Tau powoli popijał kawę. - Jednak żyją tam osadnicy i osadnicy, synu. Interesują mnie różnice pomiędzy nimi. Wiele tutaj zależy od tego, kiedy opuścili Terrę i dlaczego, oraz kim byli, jak również od tego, co przydarzyło się ich przodkom, kiedy wylądowali na tej planecie.

- Czy sądzisz, że Khatkanie naprawdę się różnią od innych ludzi?

- Cóż, mają oni zdumiewającą historię. Pierwszą kolonię na Khatce założyli zbiegli więźniowie należący do jednej rasy. Odlecieli z Ziemi tuż przed końcem Drugiej Wojny Atomowej. To była wojna ras, pamiętasz? Co czyni ją podwójnie ohydną. - Twarz Tau wykrzywił grymas odrazy. - Zastanawiam się, co sprawia, że kolor skóry dzieli ludzi. Podczas tamtej wojny jedna z walczących stron próbowała podporządkować sobie Afrykę. Niemal całą ludność zamknięto w ogromnych obozach koncentracyjnych, gdzie dokonano ludobójstwa na ogromną skalę. Potem oprawcy podzielili się na dwa zwalczające się obozy i wzajemnie wyniszczyli. W czasie ogólnego zamętu ci, którzy przeżyli w obozie wzniecili rewoltę wspomaganą przez wroga. Buntownikom udało się zawładnąć eksperymentalną stacją ukrytą na terenie obozu i odlecieli w kosmos dwoma statkami, które tam zbudowano. Podróż musiała być koszmarem, ale zdesperowani uciekinierzy dotarli w jakiś sposób aż tutaj i wylądowali na Khatce, nie mając już wystarczającej i ilości paliwa, by lecieć dalej. Wtedy większość z nich już nie żyła. Ale istoty ludzkie wszystkich ras rozmnażają się szybko. Niebawem uchodźcy odkryli, że ta odległa planeta pod względem klimatu prawie nie różni się od Afryki. Istniała zaledwie jedna szansa na tysiąc, by mogło zdarzyć się coś takiego. Więc ta garstka, która przeżyła, znalazła nadzwyczaj korzystne warunki na gościnnej planecie, dając początek nowej ludzkości. Jednakże biali inżynierowie mechanicy, których porwano, by prowadzili statek, zostali skazani na zagładę, gdyż na , Khatce segregacja rasowa przybrała przeciwny kierunek. Ludzie o jasnej skórze znajdowali się na samym dnie drabiny społecznej. Ten surowy podział sprawił, że współcześni Khatkanie są naprawdę bardzo ciemni. Zbiegowie powrócili do prymitywnego życia, by przeżyć na nieznanej planecie. Znacznie później, mniej więcej dwieście lat temu, jeszcze zanim pierwszy Patrol zwiadowczy odkrył, że na Khatce żyją ludzie, zdarzyło się coś niezwykłego. Być może pierwotna rasa uległa mutacji, czy też, jak zdarza się czasem, nastąpił regres intelektualny i oprócz niezmiernie rzadkich przypadków dzieci obdarzone inteligencją rodziły się tylko w pięciu klanach rodzinnych. Nastąpił krótkotrwały okres straszliwych walk. Jednak niebawem Khatkanie zdali sobie sprawę z bezsensu wojny domowej i stworzyli oligarchię, która zastąpiła rozbitą organizację plemienną. Ogromny wysiłek i przywództwo Pięciu Rodzin sprawiło, że rozwinęła się nowa cywilizacja. Kiedy przyleciał pierwszy Patrol, Khatkanie nie byli już dzikusami. Mniej więcej siedemdziesiąt pięć lat temu Konsorcjum wykupiło prawa handlowe na Khatce. Koonsorcjum i Pięć Rodzin zawarły traktat, na mocy którego opanowali najlepsze rynki w Galaktyce. Chyba rozumiesz, że każdy supercwaniak z wielką forsą, na wszystkich dwudziestu pięciu planetach, pragnie pochwalić się, że obłowił się na Khatce. Jeśli do tego potrafi się wykazać wypchaną głową graza czy innym myśliwskim trofeum albo nosi bransoletkę z ogona upolowanej bestii, będzie pysznił się jak paw. Wakacje na Khatce są zarówno bajeczne, jak i modne, a przede wszystkim przynoszą ogromny, naprawdę ogromny zysk nie tylko tubylcom, ale i Konsorcjum, które obsługuje linie pasażerskie dla spragnionych emocji turystów.

- Słyszałem, że na Khatce grasują również kłusownicy - zauważył Dan.

- Tak, to zwykła kolej rzeczy. Chyba wiesz, ile kosztuje na rynku wspaniała skóra z Khatki. Tam, gdzie obowiązują surowe zakazy wywozu, zawsze pojawiają się kłusownicy i przemytnicy. Ale Patrol nie prowadzi działań operacyjnych na Khatce. Tubylcy wyłapują sami przestępców. Osobiście wolałbym odbyć dziewięćdziesięciodziewięcioletni wyrok w kopalniach na Księżycu niż znaleźć się choćby na jedną dobę w tym okropnym miejscu, do którego Khatkanie wtrącają schwytanych kłusowników.

- Więc pogłoski o okrutnych kazamatach na Khatce odstraszają potencjalnych kłusowników?

Gdy w drzwiach mesy ukazał się - nieoczekiwanie, jakby teleportowano go tutaj - Naczelny Strażnik Asaki, Tau rozlał nieco kawy, a Dan upuścił z wrażenia paczuszki koncentratu mięsnego, które właśnie zamierzał wrzucić do szybkowaru.

- Czy potwierdzi pan - medyk Tau wstał gwałtownie i uśmiechnął się uprzejmie do gościa - że krążące opowieści o surowych karach za kłusownictwo są rozmyślnie wyolbrzymiane, gdyż służą jako środek odstraszający?

Uśmiech zagościł na posępnej czarnej twarzy.

- Zostałem poinformowany, że jest pan człowiekiem, który posługuje się „magią”, medykiem. Z pewnością wykazujesz bystrość umysłu dawnych czarowników, sir. Ale pogłoska, o której wspomniałeś, nie odbiega daleko od prawdy. - Wybuch dobrego humoru minął prędko i w głosie Naczelnego Strażnika zabrzmiał znów surowy ton. - Wszystkich obcych kłusowników powita na Khatce Patrol, gdziekolwiek dopuszczą się przestępstwa.

Wszedł do mesy, a za nim kapitan Jellico. Dan opuścił dwa sprężynowe fotele. Napełniał kubki świeżo zaparzoną kawą z dozownika, gdy kapitan przedstawił go gościowi:

- Thorson, nasz asystent szefa transportu.

- Thorson. Przybysz z Khatki skinął głową na powitanie, a potem spojrzał ze zdumieniem na podłogę, gdzie prężył się Sindbad. Kot niezwykle gorliwie witał gościa, łasząc się do jego nóg i mrucząc głośno. Naczelny Strażnik uklęknął i wyciągnął rękę w stronę trykającego noskiem zwierzątka. Kot ubódł delikatnie puszystym łebkiem ciemną dłoń, a potem dotknął jej - jakby zapraszał do zabawy - łapką ze schowanymi pazurkami.

- Terrański kot! Czy pochodzi z rodziny lwów?

- W dalekiej linii - odparł Jellico. - Trzeba by przydać mu sporo ciała, by awansować go do rodu lwów.

- Znamy tylko dawne opowieści. - Asaki westchnął niemal tęsknie, gdy kot wskoczył mu na kolana i wczepił się pazurkami w szelki. - Ale nie wierzę, że lwy odnosiły się kiedyś tak przyjaźnie do moich przodków. - Dan zamierzał przepędzić kota, ale Khatkanin wstał wraz z mruczącym głośno Sindbadem, którego przygarnął ramieniem. Srogie oblicze gościa rozjaśnił łagodny uśmiech. - Gdybyś go przywiózł na Khatkę, kapitanie, musiałbyś pozostawić go na zawsze. Mieszkańcy wewnętrznych zamków nie pozwolą temu kociakowi powrócić na statek. Ach, więc to sprawia ci przyjemność, mały lwie?

Głaskał Sindbada delikatnie po szyi, którą kot prężył, mrucząc z rozkoszy i mrużąc ze szczęścia żółte oczy.

- Thorson! - kapitan zwrócił się do Dana. - Czy raport o przylocie statku, który zluzuje „Królową” nie zmienił się?

- Tak, sir. Nie ma żadnej nadziei, by „Rover” wylądował tutaj przed tą datą.

- Widzisz, kapitanie - Asaki usiadł, wciąż trzymając kota - wszystko nastąpiło zrządzeniem losu. Awaria „Rovera”, opóźnienie przylotu. Masz w zapasie dwa razy po dziesięć dni. Cztery dni na podróż moim planetolotem, cztery dni na przylot z powrotem, a resztę na zbadanie otuliny na Xecho. Nie mogliśmy spodziewać się bardziej sprzyjających okoliczności, a nie wiem, kiedy znów skrzyżują się nasze ścieżki. Jeśli nie nastąpi nic szczególnego, przylecę na Xecho dopiero za rok, a może jeszcze później. Również... :- Zawahał się, a potem powiedział do Tau: - Medyku, kapitan Jellico poinformował mnie, że badałeś magię na wielu planetach.

- To prawda, sir.

- Czy sądzisz zatem, że magia jest rzeczywistą siłą, czy to tylko przesąd, któremu hołdują ludzie-dzieci, zawodząc modlitwy w ciemności, by wywołać demony?

- Magia, którą poznałem, to na ogół zwykłe oszustwo, jednak pewna jej część opiera się na wewnętrznej wiedzy człowieka i wskazuje sposoby, które stosuje sprytny lekarz, by osiągnąć postęp w leczeniu choroby. - Tau odstawił kubek. - Zawsze pozostaje pewna tajemnica, której nie da się w żaden sposób logicznie wytłumaczyć...

- A ja wierzę - przerwał Asaki - że prawdą jest również to, iż przedstawiciele wybranej rasy posiadają wrodzone predyspozycje magiczne. Tak więc ludzie z niektórych rodów są szczególnie podatni na magię.

To, co oznajmił gość brzmiało raczej jak stwierdzenie niż pytanie, jednak Tau postanowił odpowiedzieć.

- Wydaje mi się, że jest to możliwe. Na przykład na planecie Lamorian tubylcy potrafią sprowadzić „śpiewem” śmierć na wybraną osobę. Sam byłem świadkiem takiego zdarzenia. Ale na Terrze czy wśród kosmicznych osadników „czary” nie wywołują żadnego efektu.

- Ludzie, którzy niegdyś przylecieli na Khatkę i zadomowili się tam, przywieźli magię z sobą. - Naczelny Strażnik wciąż głaskał pieszczotliwie pyszczek i szyję Sindbada, ale ton jego głosu stał się nagle chłodny. Wydawało się, że lodowaty podmuch wypełnił mesę, w której nawet kostki lodu w napojach nie były tak zimne jak słowa gościa.

- Tak, mogli przenieść na Khatkę wysoce rozwiniętą formę magii - zgodził się Tau.

- Może bardziej rozwiniętą niż mógłbyś przypuszczać, medyku! - powiedział gniewnie Asaki. - Myślę, że jej niedawna manifestacja, której byłem świadkiem, śmierć zadana przez bestię, która nie jest prawdziwą bestią, mogłaby okazać się godna twoich dokładnych badań.

- Dlaczego? - zapytał bez ogródek Tau.

- Gdyż ta magia zabija, a wrogowie prawowitej władzy stosują ją chytrze w moim świecie, by usunąć kluczowe osoby w rządzie i ludzi, których naprawdę potrzebujemy. Jednak musi istnieć jakiś słaby punkt w tym niezrozumiałym ataku skierowanym przeciwko nam. Musimy nauczyć się skutecznie bronić i to szybko!

Jellico dopowiedział resztę:

- Zostaliśmy zaproszeni na Khatkę, by uczestniczyć w nowym myśliwskim safari jako osobiści goście Naczelnego Strażnika Asakiego.

Dan westchnął z zachwytu. Niezmiernie rzadko udzielano na Khatce prawa gościnności, a nieliczni wybrańcy strzegli go zazdrośnie. Całe rodziny żyły tu z dochodu, jaki przynosiła roczna, a nawet półroczna dzierżawa prawa pobytu na Khatce. Jednak strażnicy leśni cieszyli się urzędowym przywilejem, który pozwalał wyjątkowo na udzielanie praw gościa kilku wybranym osobom rocznie - odwiedzającym planetę naukowcom albo przybyszom z odległych światów, mających równie wysoką pozycję we własnym społeczeństwie. Takie zaproszenie dla zwykłego kupca było prawie niewiarygodne. Zaskoczenie Dana dorównywało zdumieniu medyka i wywołało uśmiech na twarzy Naczelnego Strażnika.

- Od dłuższego czasu kapitan Jellico i ja wymieniamy dane biologiczne dotyczące obcych form życia. Jego fachowe zdjęcia czy wiedza doświadczonego ksenobiologa są powszechnie znane, również na naszej planecie; toteż uzyskałem zezwolenie na wizytę kapitana w nowym rezerwacie Zoboru, który jeszcze nie został oficjalnie otwarty. Potrzebna jest nam również pańska pomoc, medyku Tau, a raczej diagnoza. Otóż jeden specjalista podchodzi do sprawy otwarcie, drugi bardziej dyskretnie. Myślę o tym, że to pan, jako ktoś z zewnątrz, spojrzy na nasze problemy z nowego, odmiennego punktu widzenia. Chociaż, medyku Tau, pańskie zadanie aprobują również moi przełożeni. - Gość spojrzał na Dana. - Ażeby oczyścić moje intencje z wszelkich podejrzeń, może powinniśmy zapytać o zgodę tego młodego człowieka.

Dan spojrzał na kapitana. Jellico był zawsze sprawiedliwy. Zwykle wystarczyło jedno słowo, by załoga natychmiast wyruszała na akcję - choćby nawet rozkazał im walczyć z deszczem śmiertelnych strzał Thorkiańczyków, co równałoby się niechybnej zgubie. Jednak z drugiej strony Dan sam nigdy nie prosiłby kogoś o przysługę, a swoje obowiązki wypełniał bez szemrania, nie zastanawiając się nad tym, jak władze oceniają jego postępowanie. Nie miał żadnego powodu, by uważać, że Jellico zgodził się na wyprawę pod przymusem.

- Dopiero za dwa tygodnie planety oddalą się od siebie, toteż, Thorson, możesz spędzić ten czas na Khatce - Jellico uśmiechnął się szeroko - jeśli zechcesz. Kiedy startujemy, sir? - zwrócił się do gościa.

- Mówił pan, kapitanie, że czeka na powrót pozostałych członków załogi, czy zatem możemy wystartować jutro po południu? - Naczelny Strażnik z Khatki wstał i postawił Sindbada na podłodze, choć kot zamiauczał przeraźliwie na znak protestu. - Mały lwie - rosły Khatkanin zwrócił się do kota jak do równej istoty. - Tutaj jest twoja dżungla, a moja leży gdzie indziej. Ale jeśli kiedyś znuży cię wędrówka wśród gwiazd, zawsze znajdziesz azyl w moim zamku.

Kiedy gość wyszedł, Sindbad nie próbował iść za nim, ale wydał żałosną skargę protestu i utraty.

- Więc on szuka pogromcy demonów? - zapytał Tau. - Zgoda, spróbuję zapolować na jego gobliny! Choćby z tego powodu warto polecieć na Khatkę.

Dan, który miał już dość rozpalonej tafli portu kosmicznego na Xecho i morza, w którym nie wolno pływać pod groźbą ugotowania, przypomniał sobie hologramy pokazujące zielony raj myśliwych na sąsiedniej planecie.

- Tak, sir! - zgodził się skwapliwie, wybierając wreszcie odpowiedni koncentrat.

- Nie bądź taki lekkomyślny - studził go Tau. - Ostrzegam cię, że lepiej wsadzić głowę do paszczy lwa niż narazić się temu strażnikowi leśnemu z Khatki. Kiedy wylądujemy na Khatce, miej się na baczności. Przygotuj się na najgorsze!

II

 

Pioruny rozświetlały ciemności zalegające nad czarnymi, niebotycznymi górami. Poniżej, niemal w bezdennej przepaści płynęła rzeka, która wyglądała jak srebrna niteczka. Ujrzeli w dole wspaniały, zbudowany ludzkimi rękoma, górujący nad dziewiczą dżunglą i wzgórzami warowny zamek na tarasie ze skalnych płyt, zwieńczony strzelistymi wieżami i otoczony żółtobiałymi murami. Uczepiony skalnej krawędzi jak kamienne orle gniazdo, był na wpół twierdzą, na wpół posterunkiem granicznym. Kiedy fioletowy grom rozdarł z hukiem ciemne niebo, oślepiony Dan przytrzymał się krawędzi skały. Znajdowali się niewyobrażalnie daleko od parujących wysepek Xecho.

- Demon graz przygotowuje się do bitwy! - rzekł Asaki, spoglądając ku szczytom, gdzie przetoczył się grzmot.

- Prawdopodobnie szczerzy kły, co? - roześmiał się kapitan Jellico. - Nie chciałbym spotkać się oko w oko z tym grazem, który wywołuje tyle zamieszania, skoro tylko pokaże swoje kły.

- Nie? Lecz niech pan pomyśli, kapitanie, o tej gigantycznej nagrodzie, jaką otrzyma Tropiciel, który odkryje szkielet graza lub jakikolwiek ślad wskazujący, że demon graz jest śmiertelną istotą. Człowiek, który odnajdzie cmentarz stada grazów, zdobędzie fortunę, o jakiej nawet nie śnił.

- Ile prawdy jest w tej legendzie? - zapytał Tau.

- Któż to wie? - Naczelny Strażnik wzruszył ramionami. - Sądzę, że wiele. Służę w straży leśnej, odkąd pamiętam. Słuchałem rozmów Tropicieli, Myśliwych, strażników leśnych w puszczańskich obozowiskach i w zamku mojego ojca, odkąd nauczyłem się chodzić i rozumieć ich słowa. Jednak nigdy nie słyszałem, by ktokolwiek wspomniał o tym, że znalazł ciało graza, który umarłby naturalną śmiercią. Trupożercy mogą z łatwością uporać się z cielskiem martwego graza, ale kły i kości powinny być widoczne przez całe lata, zanim obrosną mchem i skryje je spłukana deszczem ziemia. Również sporo widziałem na własne oczy. Jednego razu ujrzałem bliskiego śmierci graza, którego podtrzymywały dwie inne bestie, ponaglając rannego towarzysza do ucieczki na wielkie moczary...

Pioruny biły w iglice szczytów. Schodzili wąską ścieżynką. Górowała nad nimi stroma, naga skała, w dole rozpościerała się wybujała dżungla, a pośrodku, uczepiona skał jak orle gniazdo, wznosiła się smukła twierdza zbudowana przez ludzi, którzy nie znali lęku wysokości. Odkąd wylądowali na Khatce, otaczała ich dzika, nieposkromiona przyroda. Bujna planeta wabiła i odstręczała zarazem jak nieznana i tajemnicza dżungla.

- Czy Zoboru jest daleko stąd?

- Około stu mil. - Odpowiadając na pytanie kapitana Jellico, Naczelny Strażnik wskazał na północ. - To pierwszy od dziesięciu lat nowy rezerwat. Pragniemy, by stał się najwspanialszym naturalnym ogrodem, istnym rajem dla myśliwych z kamerami holograficznymi, którzy przybędą z całego kosmosu na bezkrwawe łowy. Dlatego wprowadziliśmy drużyny pogromców...

- Drużyny pogromców? - zapytał Dan. Naczelny Strażnik przygotował się wcześniej, by wyjaśnić gościom miejscowe problemy.

- Zoboru jest rezerwatem, w którym obowiązuje zakaz zabijania, terenem bezkrwawych łowów. Zwierzęta oswoją się z tym po pewnym czasie. Ale przecież nie możemy czekać przez kilka lat, aż tak się stanie. Więc robimy im prezenty... - Roześmiał się, przypominając sobie jakiś zabawny incydent. - Być może czasem pragniemy tego za bardzo. Zazwyczaj nasi goście chcą filmować wielkie bestie: grazy, grysy, małpy skalne, lwy...

- Lwy? - powtórzył jak echo Dan.

- Nie terrańskie lwy, och nie! - Asaki uśmiechnął się. - Kiedy nasi przodkowie wylądowali na Khatce, spotkali tutaj olbrzymie bestie przypominające po trosze zwierzęta, które żyły w Afryce. Nadali tym nieznanym gatunkom nazwy terrańskich zwierząt. Lew khatkański jest pokryty czarnym futrem, jest waleczny i poluje na inne zwierzęta, jednak różni się od wielkich kotów żyjących niegdyś na Terrze. To przecież stanowi przedmiot westchnień wszystkich żółtodziobów pragnących uwiecznić go na amatorskich hologramach. By nie zawieść turystów, wabimy lwy dostarczając im pożywienia. Strażnik leśny strzela do wodnego szczura policzy jelenia, przytracza ścierwo upolowanego zwierzęcia na linie i ciągnie za oblatywaczem. Lew skacze za przynętą, która nie tylko się porusza, ale i wydziela kuszący zapach. W pewnej chwili strażnik przecina linę i zostawia lwu gotowy posiłek. Lwy nie są głupie. Prędko uczą się kojarzyć dźwięk przeszywającego powietrze oblatywacza z jedzeniem. Po pewnym czasie zwierzęta wydają się dostatecznie oswojone. Kiedy zbliża się oblatywacz, lwy wyskakują z gęstwiny na spodziewaną ucztę, a uszczęśliwieni turyści filmują dzikie bestie. Trzeba jednak bardzo uważać podczas takiej tresury. Pewien strażnik leśny w rezerwacie Komog wykazał zbytnią inicjatywę. Najpierw sam ciągnął przynętę na linie. Potem, chcąc zmusić lwy, by zapomniały zupełnie o obecności człowieka, zawieszał przynętę tuż za burtą oblatywacza. Latał wolniutko nad ziemią ośmielając zwierzęta, by skakały po jedzenie. Strażnikowi leśnemu ta metoda wydawała się wystarczająco bezpieczna. Jednak przyniosła fatalne skutki. Po miesiącu od zakończenia tresury inny myśliwy eskortował bogatego klienta w rezerwacie Komog. Pilot obniżył lot, by turysta mógł sfilmować szczura wodnego, który wynurzył się z rzeki. Wtem zawarczało coś za nimi, zakotłowało się i znaleźli się w towarzystwie ogromnej lwicy rozwścieczonej tym, że na pokładzie nie ma mięsa, które spodziewała się tu znaleźć. Na szczęście obaj nosili skafandry ochronne, toteż rozsierdzona bestia nie zdołała ich rozerwać na strzępy. Musieli szybko wylądować i opuścić w popłochu oblatywacz, a potem poczekać w bezpiecznym miejscu, aż lwica odejdzie. Rozwścieczone zwierzę poważnie uszkodziło oblatywacz. Obecnie nasi strażnicy nie stosują już wymyślnych sztuczek podczas tresury. Jutro, nie - poprawił się - pojutrze, pokażę wam, jak przebiega proces oswajania dzikiej zwierzyny.

- A jutro? - zapytał kapitan.

- Jutro moi ludzie urządzą magiczne polowanie - odpowiedział bezbarwnym tonem.

- Czy pański szef jest czarownikiem? - indagował Tau.

- Lumbrilo. - Naczelny Strażnik nie był skłonny, by powiedzieć więcej, ale medyka zainteresował wyraźnie ten temat.

- Czy urząd Naczelnego Czarownika jest dziedziczny?

- Tak. Czy to nie wszystko jedno? - Pierwszy raz wyczuli w jego głosie ton pożądania.

- Możliwe, że ma to ogromne znaczenie - odparł Tau. - Piastując dziedziczny urząd, można osiągnąć dwie korzyści. Pierwsza, to wpływ człowieka, który go obejmuje, na wszystkie dziedziny życia, druga to publiczne uwielbienie, miłość ludu, którą nie pogardzi żaden próżny władca. Lumbrilo mógłby uwierzyć we własną potęgę i sięgnąć po całą władzę na Khatce, jeśli dotąd tego nie uczynił. To prawie pewne, że twoi ludzie uważają go bez wątpienia za cudotwórcę.

- Taki właśnie jest. - Jeszcze raz głos Asakiego zabarwiło żywsze uczucie.

- Lumbrilo nie akceptuje tego, co twoim zdaniem jest konieczne.

- Po raz kolejny masz rację, medyku. Lumbrilo nie akceptuje miejsca, które nasza tradycja wyznaczyła mu w hierarchii społecznej.

- Czy Naczelny Czarownik jest członkiem jednej z Pięciu Rodzin?

- Nie, jego ród nie jest liczny. Zresztą zawsze trzymał się na uboczu. Z dawien dawna panuje na Khatce tradycja, że wybrańcy, którzy rozmawiają z Bogiem i demonami nie rozkazują ludziom!

- Rozdział państwa i Kościoła - skomentował Tau w zadumie. - Choć zdarzało się nieraz w historii Terran, że władza należała do Kościoła. Czy Lumbrilo pragnie władzy?

Asaki spojrzał na górskie szczyty na północy, gdzie znajdował się rezerwat Zoboru - jego ukochane dzieło.

- Nie wiem, czego naprawdę chce Lumbrilo, poza tym, że sieje niezgodę, a może coś gorszego! Oto, co wam powiem: magia polowania stanowi część naszego życia, wywołując wiele tajemniczych zdarzeń, których nie sposób racjonalnie wyjaśnić. Sam posługiwałem się nieraz siłą, której nie potrafię zrozumieć ani wytłumaczyć. W dżungli i na stepie nie uzbrojeni przybysze z innych planet muszą założyć specjalny skafander ochronny, który chroni przed niebezpiecznym atakiem. Lecz ja i moi podwładni możemy wyjść cało z najgorszej opresji, jeśli tylko przestrzegamy zasad naszej magii. Jednak Lumbrilo stosuje magię, której nie znali jego przodkowie. I przechwala się, że potrafi jeszcze więcej, toteż ma coraz większy wpływ na tych Khatkan, którzy wierzą, jak również na tych, którzy się go boją.

- Chciałbyś, ażebym stawił mu czoło, sir?

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odszkodowanie.xlx.pl
  • Linki

    Strona Główna
    Norton Mary - Kłopoty rodu Pożyczalskich, e-book, N
    Norton. (4) [Klucz spoza czasu], EBooki
    Norton N22 - Michael Crichton(1), E-book, N
    Norton Ognista ręka, EBooki
    Norton Kamień nicości, EBooki
    Norton. Garan nieśmiertelny, EBooki
    Norton Gwiaździsta odyseja, EBooki
    Norton Gwiezdna straż, EBooki
    Norton Gwiezdny łowca, EBooki
    Norton Gwiezdny zwiad, EBooki
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • darkenrahl.keep.pl