[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

ZBIGNIEW NIENACKI

PAN SAMOCHODZIK I ŚWIĘTY RELIKWIARZ



1993

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

PODRÓŻ NA UROCZYSKO • NIESPODZIEWANA BURZA • PIERWSZA WZMIANKA O DIABLE KUWASIE • TAJEMNICZE ŚWIATEŁKO • W PRAWO CZY W LEWO? • WSKAZÓWKI DZIADA-ZIELARZA • SKARBY W KURHANIE • ZŁOŚLIWOŚĆ DIABŁA KUWASY

 

Na Uroczysko, gdzie archeologowie mieli rozkopać prastary prasłowiański kurhan, zabrał mnie Nemsta swoją nowiutką „Ifą” w słoneczne, upalne popołudnie. Ranek zmarudził w banku, odbierając gotówkę na utrzymanie Stacji Archeologicznej, potem na chwilę wstąpił do Uniwersytetu, potem do Muzeum Archeologicznego, gdzie przekazał sklasyfikowany eksponat. W rezultacie wyjechaliśmy z miasta w najgorszą porę – w popołudniowy upał. Cała ekipa Nemsty odjechała już wcześniej, zabierając z sobą drewniane części baraku.

Po trzech godzinach jazdy skręciliśmy z głównej szosy na boczną drogę. Była z żółtej, stwardniałej w słońcu gliny i biegła między ścianami sosnowego boru. Tu właśnie zaskoczyła nas burza. Nadeszła ukradkiem, zasłonięta wysokim lasem, po cichu, nawet bez grzmotów. Ogarnęła nas niespodziewanie, nakryła ciemnością i rudawym groźnym blaskiem, w którym pnie sosen i gliniasta droga przez las wydawały się jakby skąpane w świetle buzującego gdzieś blisko pożaru.

Nemsta dodał gazu. Może łudził się, że szybkość „Ify” pozwoli nam wyrwać się spod dachu burzowej chmury? Huknął grom. Jeden! Drugi! Trzeci! Na ułamki sekund czerń lasu i nieba rozprysła się od zygzaków błyskawic, jak szkło uderzone kamieniem. Grzechotały gromy, zerwał się silny wiatr. Przygiął drzewa, uderzył w samochód, rozmiatając na szybach grube krople deszczu.

Burza pędziła przez las na podobieństwo rozszalałego konia. Dudniła kopytami, cwałowała ostrym pędem, a jeszcze raz po raz jakby ją ktoś poganiał batem, podcinając palbą błyskawic.

Lunął deszcz. Ogłuszył nas łomot kropel na blaszanym dachu, wiadrami wody chlusnęło na szyby. Nie pomogły włączone wycieraczki, ukryci w suchym pudełku wozu nie widzieliśmy nic przed sobą, nawet końca maski samochodu. W strumieniach deszczu w łoskocie grzmotów, otoczeni rojem błyskawic stanęliśmy na leśnej drodze.

– A wiesz, że burza złapała nas prawie o krok od celu? – rzekł Nemsta częstując mnie papierosem.

– Uroczysko powinno być zaraz za tamtym lasem. Powinniśmy tam napotkać rozstaje z drewnianym krzyżem, a stamtąd jedna droga prowadzi do wsi Oporna, a druga, bliższa, na Uroczysko.

– Dlaczego u ciebie wszystko „powinno być”?

– Samochodem odbywam tędy podróż po raz pierwszy. Autobus jeździ okrężną drogą przez wieś Oporną. Powiedziano mi, że tędy bliżej, więc drogi prostuję...

Przytoczyłem mu znane przysłowie o takich, co drogi prostują, a potem w domu nie nocują.

– Tak. Wszystko możliwe – zgodził się Nemsta.

Ulewa ciągle monotonnie bębniła w karoserię. Spojrzałem na zegarek. Dziesięć minut staliśmy już na leśnej drodze. Milczeliśmy, sennie śledząc dziwacznie połamane kreski błyskawic.

Niebo jakby zszarzało, tracąc swój dotychczasowy rudy odcień. Otaczał nas teraz nie tyle mrok burzy, ile ciemność przyspieszonego burzą wieczoru. Świecące reflektory nie potrafiły przebić gęstej strugi deszczu. Wszystko dookoła nas spoczywało w niebieskawej mgle.

Nemście znudziło się milczenie.

– Komuś tam nie podoba się nasz przyjazd na uroczysko. Ta nagła burza to figiel Kuwasy – rzekł żartobliwie.

– Kuwasy?

– Nie słyszałeś o nim? Tak się nazywa tutejszy diabeł.

– Nie słyszałem.

– To jeszcze o nim usłyszysz. Kilkukrotnie przybywałem na Uroczysko i za każdym razem przywoziłem stąd jakąś „pamiątkę”. Dwa razy były to ślady po uderzeniu kamieniem w głowę, raz zaginęły mi paliki, którymi wyznaczałem teren pod nasze obozowisko Próbowałem odnaleźć sprawcę, pytałem o niego ludzi z Opornej. Wzruszali ramionami. „Kuwasa winien” mówili...

Nie dokończył, oślepił nas straszliwy błysk, a równocześnie usłyszeliśmy głośny huk. To piorun uderzył gdzieś w pobliżu. Ulewa z nową silą załomotała w dach wozu, pod gardłem czułem mocne, gwałtowne uderzenia serca... Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa przebywania w lesie podczas burzy.

Lecz ona jakby już wyczerpała swe siły. Deszcz stawał się coraz rzadszy, grzmoty pomrukiwały wciąż dalej i dalej i wkrótce odróżnialiśmy już czerń lasu od jaśniejszej pokrywy nieba.

Wyruszyliśmy w dalszą podróż. Wolno, na ile pozwalała słaba wciąż jeszcze widoczność i śliska od błota droga. Uległa ona podczas burzy zadziwiającej przemianie. Przedtem była twarda, ubita jak beton, teraz koła samochodu grzęzły w niej po ośki. Motor warczał, wył wyciągając opony z chwytliwej mazi. Wystarczał jeden nieopatrzny ruch kierownicą, a poczynaliśmy ześlizgiwać się do rowu napełnionego wodą. Błocko chwilami kończyło się raptownie, samochód wyskakiwał z niego jak z procy i znowu nagle osiadaliśmy w następnej kałuży, o mało nie tłukąc sobie nosów o przednią szybę. Taka męcząca jazda trwała do skraju lasu.

Tu Nemsta przystanął. Nie było ani krzyża, ani rozstajów. Tylko gdzieś na horyzoncie rozlewała się na niebie łuna wielkiego pożaru.

Dokąd jechać? Czyżby Nemstę źle poinformowano? A może jeszcze w lesie przeoczyliśmy i krzyż, i rozstaje?

Zawróciliśmy spory kawałek drogi. Bez rezultatu. Zdecydowaliśmy więc jechać naprzód.

Deszcz ledwie już siąpił, ale niebo znowu stało się pochmurne i niskie. Wiał silny wiatr, na skraju lasu o pnie sosen odbijał się czerwony blask pożaru. Krwawa łuna paliła się we wszystkich kałużach na drodze, w każdej odrobinie wilgoci na polu. Razem z tym wszystkim i my powleczeni byliśmy cienką warstewką odblasku płomieni na horyzoncie. Droga przed nami widniała nadal błotnista, grząska. Nie to jednak okazało się najgorsze. Stała się wąską, ot, zwykłą polną drogą z głębokimi śladami po kołach wozów.

Nareszcie rozstaje! Tylko że bez krzyża.

Którą drogę wybrać? W lewo, czy w prawo? Jak długo, u diabła Kuwasy, będziemy szwendać się po nocy, podróżując w niewiadomym kierunku?

Rozejrzeliśmy się po okolicy.

– Tam na prawo błyszczy jakieś światełko – dostrzegł Nemsta.

Na tylnym siedzeniu leżał mój nieprzemakalny płaszcz i kapelusz. Sięgnąłem po nie, włożyłem na siebie i wyruszyłem w stronę ledwie, ledwie widocznego w polu światełka

– Bądź ostrożny! Tu mogą być bagna i Kuwasa – wołał za mną Nemsta.

Bagien nie napotkałem. Lecz jak na złość lub na rozkaz diabła Kuwasy znowu począł kropić deszcz. Potykałem się w świeżych redlinach kartoflisk, nogi plątały mi się w jakichś badylach i łęcianch w butach poczułem wkrótce wilgoć. A światełko wciąż było daleko.

Mokro i zimno. Przeskoczyłem wysoko podoraną miedzę, jeszcze chwilę przedzierałem się przez gęste zboże i wyszedłem na łąkę.

„Kuwasa? – rozmyślałem. Co za diabeł ten Kuwasa? Tyle jeżdżę po Polsce, a jakoś nie słyszałem jeszcze o takim diable”.

Obejrzałem się za siebie. Łuna pożaru już przygasła. Samochód i droga zginęły w gęsiej, deszczowej ciemności.

Na ceracie nieprzemakalnego płaszcza deszcz szumiał smutną jednostajną melodię. Zmęczyło mnie potykanie się na polu, przystanąłem dla złapania oddechu. Na szczęście. Bo dostrzegłem głęboki rów pełen wody, w którym niechybnie znalazłbym się za sekundę.

Przeskoczyłem rów, przecisnąłem się przez rosnące na drugim brzegu krzaki tarniny. I oto u mych stóp poszukiwane światełko. Malutkie, wątłe ognisko rozpalone pod szałasem z gałęzi.

Kto siedzi w tym szałasie? Dla jakich tajemniczych celów przebywa tu z dala od ludzi?

Podmokła łąka i szmer deszczu głuszyły odgłos mych kroków. Ale nie było moim celem wnikać w cudze sprawy, nie zamierzałem nikogo przestraszyć swym nagłym pojawieniem się, kaszlnąłem więc głośno, ostrzegawczo.

– Bachura? To ty?... – zachrypiał czyjś męski głos spod gałęzi.

Podszedłem bliżej i przyklęknąłem u wejścia do szałasu.

– Przepraszam, ale stoimy samochodem na drodze i nie wiemy, którędy jechać na Uroczysko – wyrecytowałem, żeby tego kogoś w szałasie od razu upewnić co do moich przyjaznych zamiarów i wiedziony ciekawością wśliznąłem się do wnętrza.

Koło ogniska z nogami założonymi po turecku siedział starszy wiekiem chłop z siwą szopą zmierzchwionych włosów. Ubrany był w dziurawą „fufajkę”, z przerzuconą przez ramię parcianą torbą, jaki widuje się u wiejskich, proszalnych dziadów. Patrzył na mnie trochę przestraszonymi oczami. Jego od dawna nie ogolona twarz obrośnięta była siwym, niechlujnym zarostem.

– Na Uroczysko... Którędy trzeba jechać na uroczysko? – powtórzyłem pytanie.

– Na Uroczysko?... – zastanawiał się głośno, przyglądając mi się bardzo pilnie, jakby mój nieprzemakalny płaszcz, kapelusz i okulary na nosie były dla niego bardzo ważnymi szczegółami.

Nagle chytrze przymrużył oczy.

– To pan z tych uczonych, co to skarbów mają szukać na Uroczysku?

Skarbów nie skarbów. Jak mu tu wytłumaczyć, że nie skarbów, tylko śladów dawnej kultury materialnej? Nie pora była na wyjaśnienia.

– Tak – przytaknąłem, byle prędzej otrzymać odpowiedź.

Jeszcze chwilę się namyślał. „Proszalny zielarz-dziad” – zdecydowanie określiłem w myśli jego profesję, spostrzegłszy obok ogniska pęczki traw i ziół.

– I samochodem stoicie na drodze? Samochodem?...

– Tak.

– Dużo was tam jest?

Zmarszczyłem czoło. Po co te pytania? Coś jak cień podejrzenia przemknęło przez moje myśli.

– Dużo nas – obojętnie wzruszyłem ramionami. I dodałem z odrobiną niecierpliwości: – No, w którą stronę na Uroczysko? W lewo, czy w prawo? Bo stoimy na rozstaju.

– W prawo – odrzekł pośpiesznie.

– Na pewno?

– Na pewno, panie. Ja człowiek tutejszy...

Wyczołgałem się z szałasu i ruszyłem w ciemność.

– Patrzcie go, jaki ciekawy – mruczałem ze złością. Ale podejrzenie pierzchło. Wypytywał o samochód, ilu nas jest na drodze? Tak. Ludzie starzy bywają ciekawi, nawet natarczywie ciekawi. Dlaczego jednak siedzi po nocy w szałasie i kto to jest Bachura, którego nadejścia oczekiwał?

Odpowiedź znalazłem sam. Gdzie, jak nie w polu, w szałasie, ma nocować proszalny dziad-zielarz? Jest lato, zbierał na łące zioła i zanocował tutaj. A Bachura to zapewne jego dziadowski kompan, którym wędruje przez wioski i którego wysłał do wsi, żeby wyżebrał trochę żywności.

Powrotna druga do samochodu wydała mi się krótsza i łatwiejsza, znudzonemu oczekiwaniem Nemście oświadczyłem z triumfem:

– W prawo! Jedź w prawo!

Z ulgą wcisnąłem się do auta i natychmiast zdjąłem przemoczone buty. Och, bylebym jutro nie miał kataru!...

Droga w prawo okazała się równie wyboista jak i poprzednia. Kolebaliśmy się na niej jak stara żaglowa fregata na wzburzonym morzu, zmęczony, głodny zziębnięty – zdrzemałem. Spałem minutę? Godzinę? – Nie wiem. Obudziła mnie nagła cisza motoru i trzask drzwiczek samochodu. Do reszty odleciał mnie sen, gdy usłyszałem głośne, dosadne przekleństwa.

– To jak ci mówiono? W prawo mieliśmy jechać?

– W prawo.

– Spójrz, gdzieśmy przybyli!

Przylepiłem twarz do szyby. Nemsta stał przed samochodem i widziałem go wyraźnie w świetle reflektorów. Byliśmy na łące. Nemsta zrobił na niej jeden, drugi krok, a zz trzecim wysunięta do przodu noga nagle zapadła się w trzęsawisko. Przed nami rozciągało się bagno!

Szybko włożyłem przemoczone buty.

– A to wstrętny dziadyga! Jeśli nie wiedział, którędy na Uroczysko, to mógł przyznać się do tego – pomstowałem. – Jeszcze trochę, a utopilibyśmy się w tym bajorze. Głupi durny dziad.

– Głupi? On dobrze wiedział, dokąd nas wysyła!

Nemsta wlazł do wozu i kazał mi opowiedzieć cały przebieg rozmowy z dziadem na łąkach. Kiedy zdawałem mu szczegółową relację, tylko kiwał głową, jakby wszystko co mówiłem, doskonale tłumaczyło zagadkę naszego zabrnięcia na moczary.

– Błąd polegał na tym, że zdradziłeś mu przynależność do ekipy ekipy. Komu innemu na pewno dałby dobrą informację. A nas wysłał na bagno...

Uśmiechnąłem się sceptycznie. Nie lubię domorosłych Sherlocków Holmesów. Powiedziałem Nemście, że jest przesadnie podejrzliwy.

Oburzył się. Odsunął palcami trochę włosów na głowie i ukazał jeszcze nie zabliźnioną szramę.

– Widzisz, jak mnie urządzono na Uroczysku? Dwa razy dostałem kamieniem w głowę. Dookoła Uroczyska wsie są bardzo zacofane, na siedem wsi tylko jedna szkoła. Istnieje tu wśród ludzi legenda, że w kopcu na Uroczysku diabeł Kuwasa ukrył swoje skarby. Próbowali ich nawet szukać, bo od jednej strony kurhan jest rozkopany. Rzecz jasna, nic nie znaleźli i zaprzestali. Ale wierzą, że skarby jednak są. Usłyszeli, że przyjechaliśmy rozkopywać kurhan, i są nam przeciwni, bo myślą, że zabierzemy sobie skarby, które do nich powinny należeć. Oto i cała tajemnica tego dziadowskiego kłamstwa. Diabeł Kuwasa jest złośliwy...

– Przepraszam, ale co ma z tym wspólnego ten Kuwasa?

Wzruszył ramionami. Udział Kuwasy w obdarzaniu nas kłopotami wydawał mu się oczywisty.

Rejterada z bagien zajęła nam chyba pół nocy. Odwrócić samochód na grząskiej łące o krok od trzęsawiska? Nie, to niełatwa sprawa. A potem znowu uciążliwa powrotna podróż aż do rozstajów.

Z początku zamierzałem nawet pójść do szałasu na łąkach i zażądać od dziada wyjaśnień. Ale któż mógł mi zaręczyć, że nie będzie to niepotrzebnym marnotrawstwem czasu? Dziad na pewno umknął w obawie, że jeśli nie utopiliśmy się, to powrócimy do niego. Byliśmy zbyt zmęczeni i senni na szukanie go po ciemnych polach.

Od rozstajów skręciliśmy drogą w lewo. Świtało, gdy wpadliśmy między opłotki Opornej, a stamtąd, zostawiwszy samochód na klepisku stodoły sołtysa, powędrowaliśmy na Uroczysko.

Przywitano nas przykrą wiadomością. Studenci pozostawili nieopatrznie na noc pod barakiem narzędziu do rozkopywania kurhanu: łopaty, łopatki, sita. Ktoś w nocy sprzątnął je i ślad po nich zaginął.

– No widzisz, widzisz? Diabeł Kuwasa jest złośliwy – smętnie triumfował Nemsta.

Wtedy to przypomniałem sobie nazwisko „Bachura” i zapisałem je w notesie.

Dlaczego to uczyniłem? Nie wiem. Lecz myślę, że to właśnie wtedy pierwszy raz dała znać o sobie tkwiąca we mnie żyłka detektywistyczna. Byłem wówczas jeszcze bardzo młody, właśnie ukończyłem trzeci rok historii sztuki na Uniwersytecie, i nie miałem pojęcia, że czeka mnie przyszłość pełna przygód jako urzędnika do specjalnych zadań w Ministerstwie Kultury i Sztuki. A jednak to wówczas na Uroczysku ogarnęło mnie przeczucie, że stoję przed pierwszą w swym życiu zagadką, którą muszę rozwiązać. Zagadka ta nazywała się „diabeł Kuwasa i jego skarby”.

ROZDZIAŁ DRUGI

 

UROCZYSKO, KOLEGIATA, KURHAN, CZARTORIA • STACJA ARCHEOLOGICZNA PROFESORA NEMSTY • KŁOPOTY MŁODEGO DZIENNIKARZA • „N4” • OSTRZEŻENIE MILICJANTÓW • NIEPRZEWIDZIANE TROSKI

 

Uroczysko – mała owalna wysepka pośród moczarów – wygląda jak odwrócony do góry dnem spodek, na którym znajduje się kopiec porośnięty kwitnącym żółto „miodownikiem”. Ów miodownik porasta zresztą całą wysepkę i z daleka na przykład spod starej kolegiaty, wzniesionej na wysokiej krawędzi bagien, całe Uroczysko stanowi żółtą plamę na tle brunatnozielonych moczarów. Z bliska także nie dojrzysz na Uroczysku żadnego ciekawszego szczegółu. Ani drzewa, ani najmniejszego krzaczka, pod którym można by się schronić w upalne południe; płaska, równa powierzchnia wysepki i sterczący na niej kopiec o kształcie ściętego u góry stożka. Widok ten nie ma w sobie nic interesującego i pięknego. Najwyżej urzeka swoim odosobnieniem i samotnością, stanowi cichy zakątek nikomu niepotrzebny, zapomniany i przez to trochę dziki, a nawet dziwaczny.

W chłodne dnie i noce unoszą się nad Uroczyskiem roje złośliwych i krwiożerczych komarów, w ciepłe noce oprócz nich podnosi się z bagien biała, lepka mgła i jak liszaj osiada na listkach miodownika, opatulając wysepkę jakby wilgotną watą. W słoneczne dni Uroczysko bez skrawka cienia smaży się na moczarach jak na rozgrzanej patelni, powietrze przesyca tu mdły, ckliwy zapach gnijących łodyg turzycy i traw bagiennych; w deszczową pogodę wysepka i moczary chłoną wodę jak gąbka. Dojście na wysepkę jest trudne, jesienią i wiosną wprost niemożliwe, zimą po zamarzniętym śniegu, a latem wąską, grząską ścieżką od kolegiaty przez moczary. Po co zresztą tam chodzić, skoro nie rośnie na niej trawa, skoro nie znajdziesz na niej ani grzyba, ani jeżyny czy jagody?...

Odmienny zupełnie jest widok, który roztacza się z Uroczyska a szczególnie z wysokiego kopca. Oto najbliżej rozciąga się nieco monotonna powierzchnia okrążających wysepkę bagien – duże, czarne oczy rozlanej wody, gdzieniegdzie rude plamy zeschłych, gnijących kęp traw i roślin, czarne torfowiska, jeziora pokryte zielonym kożuchem rzęsy, tu i ówdzie kołyszące się nierówno wysokie kity trzciny i płoty tataraku. Dalej znowu morze podmokłych łąk, miejscami soczyście zielonych, to znów z ogromnymi połaciami lilaróżowych kwiatków lub żółcących się pasm „wolich oczek”.

Ale bagna i łąki kończą się nareszcie i na wysokiej ich krawędzi stoi masywna, mroczna budowla dwunastowiecznej kolegiaty, podobna z dala – właśnie z kopca Uroczyska – do przykucniętego dziwacznego zwierza, który wsparł się o ziemię na przednich łapach, zgarbił, przyczaił, wtuliwszy głowę w ramiona i wystawiwszy spiczaste uszy. Dopiero gdy podejdzie się bliżej, owe uszy okazują się dwiema prostokątnymi wieżami o ostrych, spadzistych hełmach, grzbiet zwierza stanowi stromy, duży dach, a wtulony łeb to „empora” wciśnięta pomiędzy wieże.

Na przeciwległej zaś krawędzi moczarów zamykają horyzont wysokie, porośnięte sosnowym lasem wzgórza, nierówne, postrzępione jak brzeg naddartej książki. Zbocza wzgórz są ciemnozielone, jak głęboka toń jeziora, i tylko w jednym miejscu łyse, skaliste, z piargami wapiennego kamienia, bielejącego w zieleni jak wysuszone w słońcu kości. To Czartoria – skała wapienna z wądołami i rozpadlinami po nieczynnych od lat kopalniach wapienia, z czarnymi dziurami po niepotrzebnych już piecach do wypalania wapna. Okolica pusta, ponura, nieurodzajna, nie zamieszkana.

Przed tygodniem na grząskiej ścieżce do Uroczyska postawiono tablicę z wyraźnym, czytelnym napisem: UWAGA! ROBOTY NAUKOWO-BADAWCZE. NIE ZATRUDNIONYM WSTĘP WZBRONIONY. W trzy dni później w sąsiedztwie ziemnego kopca na wysepce zbudowano długi, drewniany barak, w którym oprócz pokaźnego pomieszczenia na skrzynie z eksponatami naukowymi są jeszcze dwie sypialnie, kuchnia, jadalnia oraz dwa oddzielne pokoiki dla personelu naukowego. Uroczysko nosi teraz oficjalną, urzędową nazwę – STACJA ARCHEOLOGICZNA, a pisane stąd listy profesor Nemsta stempluje podłużna pieczątką: STACJA ARCHEOLOGICZNA NA UROCZYSKU; POCZTA OPORNA.

W jednej sypialni w baraku mieszkają studenci, w drugiej studentki wydziału archeologicznego, przybyłe tu na wakacyjną praktykę; jeden pokoik dzielą między siebie doktorzy Narkusji i Nietajenko, a drugi ja i profesor Nemsta, kierownik Stacji Archeologicznej. A ponieważ i moje nazwisko zaczyna się na N, któryś ze studentów zdążył już na drzwiach wejściowych do baraku napisać kredą: „N4”.

Profesor Nemsta, mój serdeczny przyjaciel, obiecał mi, że na Uroczysku będę obecny przy rozkopywaniu prehistorycznego kurhanu – czyli owego kopca. Czy to jednak na pewno kurhan? I czy znajdzie się w nim rzeczywiście coś interesującego?

– Zabierzemy na Uroczysko sporo fachowych książek – obiecywał mi profesor Nemsta, zachęcając do udziału w pracach swojej ekipy. – Do roboty nie będziemy cię zapędzać. Poczytasz sobie, porozmawiasz, pouczysz się archeologii, a to na pewno ci się przyda. Zwiedzisz nową okolicę, będziesz miesiąc na świeżym powietrzu. Jedź, jedź z nami! Nazbierasz tam może wiele ciekawych legend, zobaczysz wspaniałą budowlę romańską. No i będziesz świadkiem odkrycia prehistorycznego kurhanu.

Archeologia. To od niej zaczęła się moja miłość do „staroświecczyzny”.

Byłem wtedy – jak wspominałem – studentem historii sztuki na uniwersytecie, a do małego stypendium dorabiałem sobie pracą w redakcji jednego z dzienników. Pisałem przeważnie o wystawach nowoczesnych obrazów i współczesnych awangardowych rzeźbach. Ale tak się złożyło, że pewnego dnia do redakcji zatelefonowano z wiadomością o ciekawych odkryciach dokonanych przez archeologów we wsi Janisławice w okolicach Skierniewic. Redaktor naczelny akurat nie miał pod ręka żadnego z doświadczonych dziennikarzy, więc właśnie mnie wysłał do Janisławic, abym napisał reportaż o pracy archeologów. Nie mogłem mu odmówić, jeśli chciałem dalej dorabiać sobie pracą w gazecie.

W Janisławicach pokazano mi odkopaną poza wsią niedużą jamę, w której na wznak leżał szkielet nieboszczyka. Popatrzyłem na szkielet, na jamę grobową, zapisałem w notesie, jak to wszystko wygląda, wymieniłem cały inwentarz znaleziony w grobie. Jeden z uczonych poinformował mnie jeszcze, że znalezisko pochodzi ze środkowego okresu epoki kamienia, z tak zwanego mezolitu (10 000-2500 lat przed naszą erą).

I to było wszystko, cały mój materiał do napisania reportażu. O mało nie rozpłakałem się z rozpaczy tam w Janisławicach, nad grobem człowieka z mezolitu.

Rozpacz moja musiała być jednak tak widoczna, a wygląd tak smarkaczowaty, że ulitował się nade mną jeden z członków ekipy – właśnie Nernsta, wówczas już profesor. Odprowadził mnie na bok i opowiedział o warunkach, w jakich żył ów człowiek, o ówczesnym klimacie Polski, o przyrodzie epoki kamiennej.

Napisałem. Reportaż nie wyszedł nadzwyczajnie, lecz „uszedł”, to znaczy wydrukowano go bez specjalnych poprawek. Poszedłem potem do Nemsty i serdecznie mu podziękowałem. Poznałem wtedy jego ogromny gabinet w muzeum archeologicznym, gdzie z pozoru bez ładu i składu na podłodze, na niezliczonej ilości półek, półeczek i stoliczków walały się książki, szczątki glinianych garnków, misek, przeróżne skorupy, jakieś stare ostrogi, monety, połamane miecze i setki innych przedmiotów nie znanego mi pochodzenia i przeznaczenia. Tego dnia odkryłem w sobie utajoną dotąd skłonność do staroświecczyzny. Poczułem się w tym pokoju dobrze, jak nigdzie indziej, a słuchając opowiadań Nemsty o jego skorupach i garnkach – byłem prawie szczęśliwy.

Nemsta należał do ludzi niezwykłych. Na przykład, nigdy nikomu nie okazywał swej wyższości, wypływającej z posiadania ogromnej wiedzy archeologicznej. Z ludźmi, o których sądził, że są wartościowi lub ich po prostu lubił – łatwo przechodził na „ty”. Być może to on pierwszy odkrył we mnie miłość do staroświecczyzny, a także domyślał się, że mam żyłkę detektywistyczną. Prawdopodobnie dlatego, gdy zaczęły się jego kłopoty związane z działalnością „diabła Kuwasy” zaprosił mnie na Uroczysko, abym – jak to wyjaśnił – mógł napisać artykuł do gazety o pracy archeologów. W rzeczywistości jednak, jak sądzę, szukał u mnie pomocy w walce z kłopotami, jakie wynikły już na początku prac wykopaliskowych. Czy mogłem mu odmówić?

Przed wyjazdem na Uroczysko kupiłem w mieście gruby notes oprawiony w niebieskie płótno. Notes zawiera prawie dwieście kartek, lecz w czasie tych dni zapisałem dopiero jedno nazwisko. I żeby zajęło więcej miejsca, nagryzmoliłem je wołowymi literami: BACHURA, a obok postawiłem znak zapytania i narysowałem małego człowieczka z żebraczą torbą na ramieniu i madejową maczugą w ręku.

Po nocnej przygodzie z dziadem-zielarzem i po kradzieży Nemsta obdarzył mnie funkcją swego zastępcy do zapewnienia bezpeczeństwa na Uroczysku. Ale co powinno wchodzić w zakres moich obowiązków tego mi Nemsta nie wytłumaczył. Najprawdopodobniej sam nie wiedział.

Jestem więc zastępcą kierownika Stacji Archeologicznej i zupełnie nie orientuję się, co począć z tym fantem. Przypuszczam, że powinienem dbać o to, aby wypadki kradzieży rzeczy należących do naszej ekipy nie powtórzyły się więcej. Mało tego. Powinienem również wykryć sprawcę kradzieży i chronić badania na Uroczysku przed jakimikolwiek próbami ich przerwania. Zadania trudne, prawda? Ale bardzo frapujące. I jeśli się weźmie pod uwagę, jak bardzo nudziłem się przez owe pierwsze dni pobytu na Uroczysku, będzie rzeczą jasną, dlaczego bez najmniejszego protestu przyjąłem jednak od Nemsty tę „godność”.

Pierwsze, co uczyniłem na nowym stanowisku, to zawitałem na posterunek w odległym o cztery kilometry Przygłowie. Zawiadomiłem o kradziezy narzędzi, podałem dokładny ich opis. Ale złodzieje na pewno doskonale je ukryli. Nie wierząc zresztą w szybkie odzysaknie straty Nemsta postanowił pojechać samochodem do miasta i zakupić nowe łopaty, szulelki, sita.

Milicjanci odnieśli się z powagą do zawiadomienia. Obiecali nawet, że zjadą na Uroczysko, żeby dokonać tak zwanej wizji lokalnej. Gdy odchodziłem z posterunku, zalecili naszej ekipie większą przezorność i ostrożność.

– Macie jakieś obawy? Jakieś podejrzenia? – zapytałem gorączkowo.

Nie byli skorzy do wyjaśnień.

– Nie, nie – wykręcali się ogólnikowo. – Ale sami pewnie wiecie, co ludzie gadają o tych skarbach na Uroczysku. Znacie chyba ludzi? Niejednego tam na pewno dręczy ta historia ze skarbami. Niejeden spać nie może z zawiści, że to wy, a nie on, wygrzebie je z kopca.

No tak, na pewno mają rację ci milicjanci.

– I w ogóle bądźcie ostrożni, nie pozostawiajcie baraku otwartego ani na chwilę, a w nocy lepiej by było, żeby któryś z was czuwał.

Wiec jednak boją się czegoś, mają jakieś podejrzenia? Spróbowałem „przycisnąć ich do muru”, dręczyłem pytaniami. Ale na próżno.

Wróciłem na Uroczysko, postanawiając mieć uszy i oczy na wszystko otwarte.

Na drodze koło kolegiaty napotkała mnie „Ifa” Nemsty. Profesor był zły, śpieszył się i przystanął tylko na chwilę, żeby zawiadomić mnie, że na noc na pewno nie zdąży wrócić na Uroczysko.

– Wyobraź sobie, że w tym powiatowym miasteczku koło nas dostałem tylko łopaty. Po szufelki, sito i po resztę potrzebnych narzędzi muszę jechać chyba do Warszawy. O Boże, jak się nam tu nic nie szykuje! – złościł się. – Zobaczysz, czeka nas tu istna katorga.

– Co znowu? Co się stało?

– Przecież na Uroczysku mamy nie tylko pracować. Jeść też trzeba. Jest tu nas jedenaście osób. A świeżym powietrzem nikt żołądka nie napełni.

– Nie masz pieniędzy na wyżywienie ekipy?

– Pieniądze są. Ale bądź tu mądry i kup jedzenie. Nikt w okolicznych wsiach nie chce nam nic sprzedać. Właśnie jeździlem teraz, prosiłem. „Żniwa niedługo, na żn...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odszkodowanie.xlx.pl
  • Linki

    Strona Główna
    Nowosad Zbigniew - Rola stereotypów oddechowych w manualnej medycynie mięśniowo-szkieletowej, Terapia manualna(1), kinezyterapia, T.manualne
    Nowa twarz komunizmu Zbigniew Żmigrodzki E-BOOK, Nauka
    Nienacki Wyspa złoczyńców, E-BOOK
    NOC CIEMNA - Święty Jan od Krzyża, CHRZESCIJAŃSTWO, Św JAN OD KRZYŻA - Dzieła wszystkie (mp3)
    Nora Roberts - Dziś i na zawsze, !!! 2. Do czytania, Zachomikowane(1)
    Nienacki Zbigniew - Raz w roku w SkiroĹ‚awkach, Książki, Psychologia, ksiazki
    Nienacki Zbigniew - Wąż morski, CZYTADEŁKA, 2012-11 paczka PDF ponad 350 tytułów (thx to tina7)
    Nienacki Zbigniew - Sumienie, E-BOOKI, Nowe (h - 123)
    Nienacki Zbigniew -Raz w roku w Skirolawkach, 1, 2. !!!nowe
    Nienacki Zbigniew - Laseczka i tajemnica, !!! 2. Do czytania, !!!. !.Kryminał i sensacja
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • eevah.opx.pl